Przyjdzie Mordor i nas zje. Ziemowit Szczerek. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Ziemowit Szczerek
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 978-83-62574-99-5
Скачать книгу
– mruknął Hawran, nie patrząc nawet za okno. Był wściekły. Oglądał zdjęcia na aparacie fotograficznym. Zrobił je wczoraj wieczorem i dziś rano, we Lwowie. Było na nich głównie połupanie, zniszczenie i demolka. Bardzo malownicze. I różne ciekawostki: anglojęzyczne menu ze lwowskiej restauracji, na której kurze udko było opisane jako „chicken foot”, a kurczak po chińsku – jako „chicken on People’s Republic of China”. Albo facet na ulicy przebrany za świnię i reklamujący jakiś sklep mięsny, którego właściciel zbyt mocno wziął sobie do serca zasady zachodniego marketingu. No i zrobione ukradkiem zdjęcie milicjanta, który odlewał się na koło własnego radiowozu marki łada samara na jednej z nieasfaltowanych uliczek Zamarstynowa. To znaczy – Hawranowi wydawało się, że robi mu to zdjęcie ukradkiem. Bo milicjant – młody gówniarz, wyglądający jakby właśnie skończył gimnazjum – zauważył i zaczął na Hawrana wrzeszczeć. Wtrąciłem się, więc zaczął drzeć się i na mnie. Domagał się naszych paszportów, których mu nie daliśmy – dasz gnojowi dokumenty, to je potem trzeba będzie wykupywać za grubą kasę. Ale widać było, że właśnie o kasę mu chodzi. Bo o co innego. Chciał 100 dolarów za znieważenie funkcjonariusza. Hawran roześmiał mu się w twarz. Milicjant, dość niespodziewanie, popchnął go i złapał za ręce. Zanim zdążyłem zareagować, zbaraniały Hawran już stał twarzą do płotu, z rękami opartymi o sztachety i nogami szeroko, a młody przetrzepywał mu kieszenie. Znalazł w bojówkach Hawrana sznurek, odrzucił go na bok, a potem – scyzoryk. Szpanerski, szwajcarski, w którym było ostrzy chyba z pięćdziesiąt: do ryb, do filetów, do konserw, do tego jakieś wytryszki, latarka nawet była, wiertarki tylko brakowało. Gówniarz pobawił się nim chwilę, po czym podstawił Hawranowi ostrze pod nos i poinformował, że to broń biała, a to jest poważne przestępstwo, bo takiej broni na Ukrainę nie można przemycać i że to się skończy dla nas więzieniem.

      – Dobra, kolego – powiedział Hawran po polsku – nie pierdol, ile?

      – Sto – powiedział gówniarz, niby to koncentrując się na otwieraniu i zamykaniu ostrza. Hawran sięgnął po portfel i wyjął sto hrywien. Gliniarz się roześmiał.

      – Dolarów. Mówiłem przecież.

      – Chyba cię pojebało – warknął Hawran.

      – To ile dasz? – targował się milicjant.

      – Pięć ci mogę dać.

      – Dawaj paszport.

      – Dziesięć.

      – Paszport dawaj.

      – To ile?

      – Siedemdziesiąt.

      – Słuchaj – Hawran próbował ratować resztki godności, dlatego warczał na niego jak pies – mogę ci dać maksymalnie dwadzieścia i ani, kurwa, centa więcej.

      Gliniarz zmrużył oczka, bladoniebieskie jak suknia Najświętszej Marii Panny.

      – Dobra – powiedział – dawaj dwadzieścia.

      Hawran wyciągnął dwie dziesiątki z wewnętrznej kieszeni spodni. Musiał mieć przygotowane na okazje tego typu. Gliniarz przykrył dłonią jego dłoń i forsa, jak na występie Houdiniego, zniknęła.

      – Dawaj nóż – Hawran wyciągnął rękę. Gliniarz podetknął mu pod nos zamknięty scyzoryk.

      – Konfiskata – powiedział – to bardzo niebezpieczne narzędzie. Schował scyzoryk do kieszeni, podszedł, bujając się jak kowboj, do swojej łady samary, wlazł w nią i odjechał. O zdjęciu zapomniał. Albo od początku miał je w dupie. Hawran puścił za nim taką wiązankę bluzgów, że aż baby z sąsiednich domów wyszły na werandy.

      No i teraz Hawran czuł się upokorzony i wściekły.

      Na drohobyckim dworcu smutne babuszki sprzedawały, co się dało. Jakieś baloniki, noże, ręczniki. Pozbywały się kolejno wszystkiego, co udało im się w życiu nagromadzić, żeby jakoś pociągnąć jeszcze tych kilka lat. Nikt nie kupował, bo ich życia były nikomu niepotrzebne. Każdy miał wystarczająco własnych problemów ze znalezieniem uzasadnienia dla własnego.

      Faceci w przydworcowej knajpie zgodnie twierdzili, że za Sojuza było lepiej i trzeba było oczu nie mieć, żeby – niechętnie bo niechętnie – nie rozumieć, że mieli rację.

      – Rzecz w tym – tłumaczył facet z fryzurą à la lata siedemdziesiąte, podobny do Kazimierza Deyny – że za komunizm brali się nie ci, co potrzeba. Znaczy – Moskale. Oni czego nie zaczną, to spierdolą – twierdził, pijąc swoje piwo ze spokojem dziwnie nie pasującym do tego apokaliptycznego rozkurwienia, które wokół panowało.

      Ten jego spokój mógł się kojarzyć tylko z ciszą przed burzą i wydawało się, że facet zaraz wyjmie spod stołu pepeszę i obróci cały ten lokalik w perzynę. Że po prostu dokumentnie rozpierdoli wszystko dookoła: bar, barmana, tych kilka butelek, które stały na półkach, telewizorek na lodówce, gości, w tym nas, oczywiście. Ale nie tylko, bo do rozpierdolenia był tu jeszcze grubas z karkiem jak słonina, który drapał się po jajach kluczykami do samochodu, jakiś nieokreślony dziadek, który mógł w przeszłości być kimkolwiek – od żula po generała, jakichś kilku młodych, krótko ostrzyżonych kolesi o twarzach drapieżników. Wisiało tu coś w powietrzu, jakieś napięcie, coś tu wyglądało tak, jakby zaraz miało zacząć się dziać – a Deyna był na to wszystko o wiele za spokojny. Dlatego kojarzył się ze spustem, który zaraz się uruchomi.

      – Gdyby za komunizm wzięli się Niemcy czy, jeszcze lepiej, Szwedzi – ciągnął Deyna – to cały świat wyglądałby inaczej. Wszyscy by pojęli, że to najlepszy system, jaki może być. Bo tak – Deyna zaczął odginać palce – pracę masz, dom masz, spokojną głowę masz, urlop masz, wszystko masz. Tyle że – przestał odginać i strzepnął popiół z podjętego z popielniczki papierosa – wzięły się za to Kacapy. I spierdoliły, jak wszystko inne. Spierdolić taką piękną ideę! – westchnął z prawdziwym żalem, łącząc w ten sposób swoją galicyjską prozachodniość ze świadomością, od której odciąć się po prostu nie mógł: że za Sojuza było lepiej.

      Dopiliśmy piwo i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Nie chcieliśmy, żeby to przy nas eksplodowała ta energia, która tutaj się ulatniała jak gaz z kuchenki.

      – Mylisz się, Bohdanie – powiedział tymczasem nieokreślony dziadek, kiepując papierosa w wielkiej, ciężkiej popielniczce, za pomocą której można by komuś spokojnie roztrzaskać czaszkę. – Gdyby to Niemcy albo Francuzi robili światowy komunizm, to znowu trzeba by było mieć wobec nich kompleksy. A w Sojuzie to Moskale mieli kompleksy wobec nas, bo u nas zawsze było bardziej kulturno niż u nich.

      – A u Estońców bardziej niż u was. Chuj wam wszystkim w usta, banderowcy jebani – powiedział głośno po rosyjsku grubas, który przestał drapać się po jajach, dopił jednym haustem piwo, skiepował papierosa, wstał i wyszedł, trzaskając drzwiami. Przez okno widzieliśmy, jak wsiada do wyklepanego audi setki i tak wykurwia z piskiem opon, że babuszka handlująca opodal jajkami mało zawału nie dostała.

      Sowieckie blokiszcza opanowały galicyjskie pagórki jak wojsko, które opanowuje strategiczne wzgórza. Szliśmy do centrum długą, nużącą drogą prowadzącą przez osiedle chruszczowych bloków. Pomiędzy blokami stała stara cerkiewka, ostatni ślad tego, co było tu wcześniej. Bloki stały nad nią jak dresiarze nad ofiarą, której chcą wpierdolić. Na ich balkonach składowano drewno na opał, a z okien sterczały kominy kóz.

      Pod cerkiewką spotkaliśmy młodego Polaka z plecakiem. Na nasz obraz i podobieństwo. Czaił się za płotkiem i próbował zrobić zdjęcie trzem dziadkom siedzącym na ławce pod blokiem aparatem z gigantycznym obiektywem. Waliło od niego balsamem Wigor na kilometr.

      – Patrzcie na tych dziadków – powiedział, gdy podeszliśmy. – Coś w nich jest – powiedział,