– Co takiego? – zapytał zaskoczony Unger.
– Tak, do dnia dzisiejszego. Bo oto teraz stoi przede mną!
– Ja nim jestem? Po czem mnie poznałeś?
– Popatrz na swój policzek. Piorunowy Grot ma na policzku cięcie od noża – o tem wie każdy, kto o nim słyszał. Czy odgadłem?
Unger skinął głową.
– Tak; nazywają mnie Itinti-ka, Piorunowy Grot.
– Niechaj będą dzięki Wielkiemu Wahkonda, bogu, że mi pozwolił mówić z tobą. Jesteś dzielnym człowiekiem, daj mi swą rękę i bądź mi bratem.
Unger uścisnąwszy dłoń wyciągniętą, rzekł:
– Niech przyjaźń nasza będzie wieczna!
Indjanin dodał:
– Niechaj moja ręka będzie twoją ręką, moja noga twoją nogą. Biada twojemu wrogowi, bo jest także moim, biada mojemu bo jest i twoim wrogiem. Ja to ty, ty to ja, jesteśmy jedno!
Bawole Czoło nie był Indjaninem typu północnego. Był wymowny i rozmowny, ale niemniej groźny od tych milczących czerwonoskórych, którzy uważają za hańbiące oddawać słowami wzruszenia swego serca.
– Czy mieszkasz tutaj, w hacjendzie?
– Nie – odpowiedział Tecalto. – Nie mogę żyć i spać w powietrzu, otoczonem murami. Mieszkam tutaj.
Przy tych słowach wskazał na łąkę, na której stali.
– Masz najlepsze łoże w całej hacjendzie. Mnie również męczą mury!
– I przyjaciel twój. Niedźwiedzie Serce, wyszedł na prerję. Mówiłem już z nim, dziękowałem mu. Jesteśmy braćmi, jak ja i ty.
– Gdzież on jest?
– Siedzi wśród vaquerów.
– Chodźmy do niego.
Indjanin chwycił ciężką strzelbę, zawiesił ją na ramieniu i poprowadził Europejczyka.
Daleko, pośród półdzikich pasących się koni obozowali vaquerowie. Opowiadali sobie o przygodach swej młodej pani. Niedźwiedzie Serce siedział w milczeniu, choć rzecz całą znał przecież najlepiej. Unger, gdy nadszedł, wmieszał się do rozmowy i po jakimś czasie rozwinęła się jedna z tych gawęd, tak często prowadzonych po obozowiskach.
Nagle rozległo się jakieś gniewne rżenie i parskanie.
– Co to? – zapytał Unger.
– To kary ogier – odpowiedział jeden z pastuchów. – Niech zdechnie z głodu, jeżeli nie chce słuchać!
– Dlaczegóż to?
– Nie można go ujarzmić.
– Co takiego?
– No tak, nie można go ujarzmić! To istny djabeł; jesteśmy wobec niego bezradni. Wszyscyśmy tu świetni jeźdźcy, ale pozrzucał nas za wyjątkiem jednego.
– Któż jest tym jednym?
– To Bawole Czoło, wódz Miksteków. Jego jedynego nie zrzucił, a i on nie potrafił go ujeździć.
– To przecież nieprawdopodobne. Kto utrzyma się na grzbiecie, ten zostaje zwycięzcą.
– I myśmy tak sądzili! Ale ten djabeł rzucił się z jeźdżcem do wody, by go zatopić, a gdy to nie pomogło, poniósł go w największy gąszcz leśny i tam zmusił do zeskoczenia z siodła.
– Do djabła! – zawołał Unger.
– Tak, to prawda, – odparł Tecalto. – Przykra, zawstydzająca prawda. A przecież poskromiłem już niejednego konia, który mnie nie chciał słuchać!
Pastuch opowiadał dalej:
– Wielu już jeźdźców i strzelców doświadczało swych sił i zręczności na tym czarnym djable, ale wszyscy napróżno. Powiadają, że może tylko jeden zdołałby go poskromić.
– Któż to ma być?
– To obcy traper z Red River, który nie lęka się samego czarta!
– Jak się nazywa?
– Nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska, ale czerwoni nazywają go Itinti-ka – Piorunowy Grot. Opowiadają o nim wiele.
Niedźwiedzie Serce i Bawole Czoło nie zdradzili ani jednym ruchem, że chodzi tu o Ungera; on zaś z najspokojniejszą miną zapytał:
– Gdzie jest ten czarny djabeł?
– Za wzgórzem. Leży skrępowany.
– To źle!
– Sennor Arbellez dba bardzo o swoje konie, ale tym razem przysiągł, że koń zginie z głodu, jeżeli nie będzie posłuszny.
– Czyście mu zakneblowali pysk?
– Tak.
– Pokażcie mi go.
– Dobrze, sennor. Idziemy!
Gdy się podnosili z ziemi, ujrzeli Arbelleza, który cwałował z córką i Karją. Była to zwykła inspekcyjna przejażdżka, jaką stary odbywał co wieczora przed spoczynkiem.
Vaquerowie doszli wraz z Ungerem do konia. Zwierzę leżało skrępowane grubemi powrozami, z kagańcem na pysku. Oczy miało nabiegłe krwią. Każda żyła była spuchnięta, z pyska toczyła się piana.
– Ależ to grzech tak dręczyć konia! – zawołał Unger.
– Trudno, co robić, – odpowiedział vaquero flegmatycznie.
– Poprostu niszczenie zwierząt! Tego nie można tolerować. W ten sposób można zgubić najbardziej rasowego konia!
Na te słowa goryczy, wypowiedziane w gniewie, stanął przed Ungerem don Pedro wraz z dziewczętami.
– Skąd to uniesienie? – zapytał.
– Żal mi konia, którego zamęczacie!
– Niech zginie, jeśli nie chce słuchać.
– Nauczy się słuchać, ale nie na tej drodze.
– Wyczerpałem wszystkie środki.
– Dajcie mu dobrego jeźdca.
– Nie poskutkuje!
– Czy mogę spróbować?
– Nie!
Unger popatrzył ze zdumieniem:
– Dlaczegóż to?
– Dlatego, że zbyt mi drogie pańskie życie.
– Ależ, płonna obawa! Nie mogę na to patrzeć! – Więc zgadza się pan, bym dosiadł tego konia?
Emma zwróciła się do ojca:
– Ojcze, nie pozwól sennorowi. Koń jest niepewny, niebezpieczny!
Unger obrzucił ją spojrzeniem szczęścia. Cieszył go ten lęk o niego. Odparł jednak poważnie:
– Niechże mnie pani nie obraża, sennorita. Zapewniam panią, że się nie boję tego czarnego djabła.
– Przecież sennor nie zna go jeszcze – rzekł Arbellez. – Powiadają tu ludzie, że może tylko Itinti-ka, Piorunowy Grot, dałby mu radę.
– Czy zna pan tego Itinti-ka?
– Nie, ale jest to podobno jeden z najlepszych jeźdźców świata.
– Sennor! Obstaję przy swojej prośbie.
– Cóż robić, muszę się zgodzić, bo jest pan moim gościem. Żal mi pana tylko.
Emma