– Podał tylko, że znajduje się w Meksyku w prowincji Coahuila i dał mi mapę, według której mam się zorjentować.
– Do jakiej okolicy odnosi się ta mapa?
– Tego nie wiem. Mapa zawiera wzgórza, doliny, rzeki, ale ani jednej nazwy.
– To ciekawe. Czy towarzysz pański, Shosh-in-liett, wie o skarbie?
– Nie.
– Ten człowiek jest wszak pańskim przyjacielem, prawda?
– Tak, serdecznym przyjacielem.
– I dlaczegóż to mnie, osobie nieznanej, zwierzył sennor tajemnicę skarbu, a nie jemu?
Unger obrzucił piękną Meksykankę jasnem spojrzeniem swych niebieskich oczu i odparł:
– Są ludzie, przed którymi niewiadomo nawet dlaczego człowiek spowiada się z najstaranniej ukrywanych tajemnic…
– Do tych ludzi zalicza pan mnie?
– Tak.
Zarumieniła się i, podając mu rękę, rzekła:.
– Nie pomylił się pan. Będę z panem szczera. Wyjawię sennorowi coś, co ma związek z tajemnicą. Czy mam mówić?
– Ależ proszę bardzo – odpowiedział zaskoczony i zdziwiony.
– Znam mianowicie kogoś, kto również myśli o tym skarbie…
– Oho! Któż to taki?
– Nasz młody hrabia Alfonso de Rodriganda y Sevilla, bratanek i spadkobierca bezdzietnego hrabiego Fernanda. W poszukiwaniu skarbu bawi obecnie u mojego ojca.
– Cóż on wie o skarbie?
– Wszyscy wiemy o tem doskonale, że poprzedni władcy tego kraju ukryli swe skarby w chwili, gdy Hiszpanie zdobywali Meksyk. Poza tem są miejsca, gdzie zakopane złoto i srebro leży masami. Indjanie znają te kryjówki, woleliby jednak umrzeć, aniżeli powierzyć białym swą tajemnicę.
– Kto jednak mówił o skarbie z hrabią Alfonsem?
– Nikt. Przecież mieszkamy w hacjendzie del Erina, a tam chodzą słuchy, że gdzieś w pobliskiej grocie władcy Miksteków ukryli swe skarby. Szukało groty wielu, między innymi hrabia Alfonso, ale napróżno.
– Gdzie leży ta hacjenda del Erina?
– Mniej więcej o dzień drogi stąd, u stoku góry Coahuila. Mam nadzieję, że pan ją pozna, odprowadzając nas do domu.
– Nie opuszczę pani, póki nie będę pewien, że żadne niebezpieczeństwo jej nie grozi.
– A gdy niebezpieczeństwo minie, czy nie zechce pan wtedy być naszym gościem?
– Bezpieczeństwo pani wymaga właśnie, bym ją natychmiast opuścił. Zamordowaliśmy wielu Komanczów; jestem przekonany, że wywiadowcy następują nam na pięty. Możemy paść ofiarą zemsty. Dlatego zawrócę z Niedźwiedziem Sercem przed hacjendą, by zmylić czujność wrogów.
– A nie obawia się pan, że wróg napadnie nas jeszcze, zanim zdążymy wrócić do hacjendy?
– Nie, to wykluczone. – Czerwoni orjentują się tylko po śladach kopyt, a my przecież jedziemy nawet w nocy. Więc coraz wyprzedzamy ich o dobre parę godzin. Ale wróćmy do skarbu. Czy istotnie nikt nie wie, gdzie ta grota leży?
– Przynajmniej nikt z białych.
– A z Indjan?
– Przypuszczam, że jest ktoś. Jeden z pośród nich, może dwóch, wie dokładnie, gdzie został ukryty skarb królewski. Tecalto, jedyny potomek dawnych władców Miksteków, dziedziczy tajemnicę. Karja, która jedzie obok Niedźwiedziego Serca, jest jego siostrą. Może Tecalto jej powierzył sekrety przodków?
Unger zaczął przypatrywać się Indjance z większą niż dotychczas uwagą.
– Czy jest bardzo skryta?
– O, tak! – odparła Meksykanka. A potem dodała z uśmiechem:
– Chociaż powiadają, że kobieta bywa nieużyta tylko do pewnej granicy…
– A tą granicą?
– Miłość.
– Czy sądzi pani, że Karja zbliżyła się do tej granicy?
– Uważam to za bardzo prawdopodobne.
– Któż jest tym szczęśliwcem?
– Niech pan zgadnie, to nie tak trudno.
Unger zamyślił się; fałdy zorały mu czoło.
– Przypuszczam, że to hrabia Alfonso, który na tej drodze chce zdobyć tajemnicę.
– Zgadł pan.
– Sądzi pani, że jego wysiłki mogą rokować powodzenie?
– Kocha go.
– Cóż na to jej brat?
– Może nie wie o niczem. Jest to najsławniejszy cibolero, poskramiacz bawołów; rzadko bywa w domu.
– Najsławniejszy cibolero? Powinieniem znać jego imię. Nie przypominam sobie jednak, bym się spotkał z imieniem Tecalto.
– Myśliwi nazywają go Mokaszi-tayiss.
– Mokaszi-tayiss, Czoło Bawole? – zapytał Unger zdumiony. – Znam go doskonale ze słyszenia. Chętniebym nawiązał z nim stosunki. Więc Karja jest siostrą tego sławnego człowieka? W takim razie trzeba spojrzeć na nią innemi oczyma.
– Czy chcesz pan i jej pokazać, jak umiesz być szarmanckim?
Uśmiechnął się melancholijnie:
– Czy człowiek Dalekiego Zachodu potrafi być szarmanckim? Jakżeż mógłbym współzawodniczyć z hrabią Rodrigranda? A zresztą, gdybym umiał być szarmanckim, wolałbym okazać się nim wobec kogoś innego.
– Któż to taki?
– Pani, sennorito!
Oczy jej zabłysły radością:
– Ależ ode mnie nie dowie się pan niczego o skarbie!
– Oh, łaskawa pani, są skarby stokroć cenniejsze od złota i srebra. Taki skarb znaleźć – tożby szczęście było!
– Proszę poszukać. Może pan znajdzie!
Podała mu rękę, którą Unger uścisnął serdecznie.
W dalszej drodze dowiedział się myśliwiec, że obydwie kobiety pojechały do Rio Grande del Norte, aby odwiedzić ciotkę Karji, która ciężko zaniemogła. Opieka jednak nie potrafiła odwrócić przesądzonego losu; biedna kobiecina umarła. Po jej śmierci Arbellez wysłał majordoma z vaquerami po obydwie panie. W drodze powrotnej napadli ich Komanczowie.
Oprócz rozmowy panny Arbellez z Ungerem toczyła się jeszcze inna. Niedźwiedzie Serce jechał na swym koniu obok Indjanki. Oczy jego raz po raz padały na sąsiadkę, która tak pewnie siedziała na półdzikim rumaku, jakgdyby przez całe życie używała tylko indjańskiego męskiego siodła. Milczący Apacz nie był przyzwyczajony do miękkich słów, ale gdy je uronił, każde kryło w sobie treść istotną. Karja znała doskonale zwyczaje Indjan, nie dziwiło jej milczenie sąsiada. A przeciwnie, odczuła lęk, gdy Niedźwiedzie Serce zwrócił się do niej w te słowa:
– Do jakiego plemienia należy moja młoda siostra?
– Do plemienia Miksteków – odparła.
– Było to kiedyś plemię wielkie i jeszcze dziś słynie z piękności swych kobiet. Czy moja siostra jest za mężem, czy też nie porzuciła jeszcze stanu panieńskiego?
– Nie mam męża.
– Czy