– Na rany Chrystusa, coście wy przecierpieć musiały – biadał don Pedro. – Bóg zesłał wam wybawców. Jemu i im niechaj będą dzięki. Co powie na to hrabia i Tecalto.
– Tecalto? – zapytała Indjanka. – Czy Bawole Czoło jest tutaj?
– Tak, przybył wczoraj.
– A hrabia?
– Bawi od tygodnia. Ale oto i on.
Z przyległej jadalni wyszedł hrabia Alfonso. Miał na sobie czerwony szlafrok jedwabny, suto przetykany złotem, białe spodnie z najdelikatniejszego płótna francuskiego, niebieskie aksamitne pantofle. Głowę zdobił fez turecki. Był naperfumowany czemś niezmiernie mocnem.
Stół nakryty wytwornie a bogato, widoczny poprzez uchylone do jadalni skrzydło drzwi, oraz serwetka, którą hrabia trzymał jeszcze przy ustach, pozwalały przypuszczać, że był właśnie zajęty posiłkiem.
– Ktoś wymówił tu moje imię. Ach, to nasze piękne panie!
Na widok hrabiego, rumieńce pokryły twarz Indjanki, co nie uszło uwagi Niedźwiedziego Serca. Emma odpowiedziała grzecznie, ale chłodno:
– Jak hrabia widzi. Mało brakło, abyśmy nie wróciły wcale. Wzięto nas trochę do niewoli. Komancze…
– Do djabła! – krzyknął Alfonso. – Muszę poskromić tych przeklętych czerwonych!
– Nie będzie to takie łatwe – odparła Emma z ironją. – Zresztą jesteśmy wolne. A oto nasi wybawcy.
Hrabia, obrzuciwszy gości niemile zdumionem spojrzeniem, zapytał:
– Cóż to za ludzie?
– Sennor Unger, Europejczyk, i Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów.
– Doskonała kombinacja! Przypuszczam, że panowie ci zaraz udadzą się w powrotną drogę?
– Są moimi gośćmi i zostaną tutaj, jak długo zechcą, – odparł don Pedro.
– Cóż pan mówi, sennor Arbellez?! – wykrzyknął hrabia. – Proszę przypatrzeć się tym ludziom. Wykluczone, abym został z nimi pod jednym dachem! Trącą lasem i mułem. Musiałbym natychmiast wyjechać!
Hacjendero wstał; oczy zabłysły mu gniewem.
– Nie będę hrabiego zatrzymywał – rzekł. – Ci panowie uratowali mi córkę i jej przyjaciółkę, dlatego są moimi najmilszymi gośćmi.
– A więc tak?
– Nieinaczej!
– Więc nie jestem tu panem i władcą?
– Nic mi o tem nie wiadomo!
– Nie?! – zasyczał Alfonso. – Któż więc jest tu panem?
– Hrabia Fernando. A sennor jesteś tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Fernando nie miałby głosu w tej sprawie. Jestem dożywotnim dzierżawcą folwarku. Któż zabroni przyjmować mi u siebie, kogo zechcę?
– Do djabła, to brutalne!
– Nie; brutalną była tylko niegrzeczność i bezwzględność hrabiego wobec moich gości! Jeżeli hrabiemu nie podoba się zapach lasów i moczarów, którego zresztą wcale nie czuję, to nie wiem, czy tym panom zkolei podoba się zapach perfum hrabiego, który, niestety, czuję aż nazbyt! Poproszę teraz moich gości do jadalni. – Pan, hrabio, możesz iść z nami, albo nie iść, jak się sennorowi podoba!
Po tych słowach don Pedro otworzył drzwi do jadalni naoścież i niskim ukłonem zapraszał swych gości. Indjanin stał przez cały czas rozmowy don Pedra z Alfonsem bez ruchu, jakby wykuty z kamienia; nie spojrzał nawet na hrabiego; miało się wrażenie, że nie rozumie rozmowy. Wszedł do jadalni wyniosły, milczący.
Unger natomiast zwrócił się do Alfonsa:
– Czy pan jest hrabią Alfonso de Rodriganda?
– Tak jest – wyczekująco odpowiedział zapytany.
– Doskonale! Don Arbellez zapomniał sennora nam przedstawić. Wyzywam pana! Proszę wybierać: szpady, pistolety, czy karabiny?
– Mam się bić? – zapytał hrabia z najwyższem zdumieniem.
– Oczywiście! Gdybym został obrażony przed wejściem do tego domu, zabiłbym pana jak psa. Ponieważ stało się to tutaj, muszę mieć wzgląd na panie i na gospodarza. – Proszę wybierać rodzaj broni!
– Mam się bić? Z wami? Na Boga, kimże jesteście? – Zwykłym strzelcem, włóczęgą! Pah!
– Więc nie? W takim razie powiem wam, że jesteście łajdakiem, tchórzem godnym pogardy!
Unger wszedł do jadalni. Alfonso stał na progu, jak osłupiały. Po chwili rzekł do Arbelleza:
– I to pan znosi?!
– Ha, jeżeli hrabia znieść może… No chodźże Emmo, chodź Karjo! Nasze miejsce tam, przy ludziach honoru!
– Co za nikczemność! Zapamiętam to sobie, Arbellez!
– Doskonale!
Starzec wszedł do sali jadalnej wraz z obydwiema paniami. Emma, przechodząc obok Alfonsa, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i rzekła:
– Podły!
Indjanka wyszła za nią ze spuszczonemi oczami. Hrabia pozostał sam. Rzucił serwetę na podłogę i, bijąc nogami o ziemię, zaklął:
– Zapłacę wam za to, zobaczycie!
Oczy jego błyszczały przy tych słowach niewypowiedzianym gniewem, a niskie czoło pobróździły głębokie fałdy.
Hrabia Alfonso nie był człowiekiem brzydkim, odstręczającym. Przeciwnie, poszczególne rysy twarzy możnaby nazwać ładnemi; lecz teraz w tej pasji i wściekłości w każdym budziłby wstręt.
Reszta towarzystwa zasiadła tymczasem do stołu. Posiłek składał się z wielkich ćwiartek melonu, napół otwartych granatów, pomarańcz, słodkich cytryn, oraz tych wszystkich potraw mięsnych i legumin, w które tak obfituje kuchnia meksykańska.
Gdy spożyto posiłek, gospodarz odprowadził gości do przeznaczonych dla nich pokojów. Obydwaj przyjaciele mieszkali razem. – Unger nie mógł wytrzymać w zamknięciu; wyszedł więc do ogrodu, aby odetchnąć jego pachnącem powietrzem. Z ogrodu skierował kroki ku prerji.
Nagle stanęła przed nim dziwna postać. Był to człowiek bardzo wysoki, rosły, cały zaszyty w garbowaną skórę bawolą; na głowie miał coś w rodzaju czaszki niedźwiedzia, z której pasma włosów zwisały niemal do ziemi. Z szerokiego skórzanego pasa wystawały rękojeści nożów; od prawego ramienia do lewego biodra dziwna postać była pięciokrotnie przewinięta lassem. Obok, przy płocie, stała jedna z tych starych, żelaznych rusznic, używanych przed stu laty w Kentucky, a tak ciężkich, że trudno je udźwignąć.
– Kim jesteś? – zapytał Unger.
– Bawole Czoło – brzmiała odpowiedź.
– Tecalto? Mokaszi-tayiss, sławny cibolero?
– Tak jest. Znasz mnie?
– Nie widziałem cię nigdy, lecz słyszałem o tobie.
– Jak się nazywasz?
– Unger. Jestem Europejczykiem.
Ponura twarz Indjanina rozpogodziła się. Tecalto wyglądał na lat dwadzieścia pięć, był typem pięknego Indjanina.
– Więc to ty uratowałeś moją siostrę Karję?
– Los mi sprzyjał.
– Nie, to nie los, nie przypadek. To twoja dzielność! Bawole Czoło jest