Winnetou. Karol May. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Karol May
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Книги для детей: прочее
Год издания: 0
isbn: 978-83-7791-739-8
Скачать книгу
skończył, gdyż uderzyłem go pięścią w skroń tak, że runął ciężko na ziemię jak wór. Dłuższą chwilę trwała głęboka cisza.

      Cała banda Rattlera miała wielką ochotę pomścić na mnie klęskę towarzysza. Jeden spozierał na drugiego, lecz ich przestrzegłem:

      – Słuchajcie, ludzie! Kto zbliży się o krok lub chwyci za broń, dostanie kulkę w łeb! Ja wam dowiodę, że jeden taki greenhorn jak ja da sobie radę z dwunastu takimi westmanami jak wy!

      Wtem stanął przy mnie Sam Hawkens i rzekł:

      – A ja, Sam Hawkens, także was ostrzegam, jeśli się nie mylę. Ten młody greenhorn jest pod moją szczególną opieką. Kto by się poważył strącić mu włos z głowy, temu natychmiast wystrzelę dziurę w jego własnej osobie. Ja nie żartuję. Zapamiętajcie to sobie, hi! hi! hi!

      Dick Stone i Will Parker stanęli obok mnie, aby zaznaczyć, że są tego samego zdania, co Hawkens. To zaimponowało przeciwnikom. Odwrócili się, mrucząc pod nosem przekleństwa.

      White patrzył na mnie szeroko rozwartymi ze zdziwienia oczyma. Potrząsnął głową i rzekł tonem niekłamanego zdumienia:

      – Ależ, sir, to jest przerażające! Nie chciałbym dostać się w wasze ręce. Należałoby was naprawdę nazwać Shatterhand13 za to, że tego wielkiego i silnego jak dąb człowieka rozciągnęliście na ziemi jednym uderzeniem pięści.

      Ten projekt podobał się widocznie Samowi Hawkensowi, gdyż zaczął prychać wesoło.

      – Shatterhand, hi! hi! hi! Greenhorn – i już – wojenny przydomek, i to jaki! Old Shatterhand! Całkiem tak jak Old Firehand14, także westman i silny jak niedźwiedź.

      – Czy odprowadzicie mnie kawałek drogi? – zapytał White.

      – Chcecie zaraz wracać, Mr. White?

      – Tak. Zastałem tu takie stosunki, że nie mogę bawić dłużej niż potrzeba.

      – Przybyliście, aby pomówić z inżynierem.

      – Zapewne, ale mogę to także powiedzieć wam. Otóż przede wszystkim przybyłem tu, aby ostrzec was przed czerwonoskórymi.

      – Czy widzieliście ich?

      – Widziałem ich ślady. W tym czasie ciągną na południe dzikie mustangi i bizony, a czerwonoskórzy opuszczają swoje wsie, aby na nie polować. Przed Kiowami nie ma obawy, gdyż dogadaliśmy się z nimi co do budowy kolei, ale Komancze i Apacze nic o tym nie wiedzą i dlatego nie możemy się im pokazywać. Osiodłajcie teraz konia i spytajcie, czy Sam Hawkens ma ochotę udać się z nami.

      Oczywiście Sam miał ochotę.

      Poszedłem więc do namiotu Bancrofta i oświadczyłem, że dziś pracować nie będę, lecz razem z Samem Hawkensem odprowadzę White’a.

      – Idźcie do diabła i skręćcie karki! – odrzekł, a ja nie przeczuwałem, że to ordynarne życzenie mogło się niebawem spełnić.

      Od kilku dni nie wyjeżdżałem nigdzie, toteż deresz mój zarżał radośnie, gdy zacząłem go siodłać. Okazał się koniem wyśmienitym, cieszyłem się więc, że będę mógł oznajmić to memu staremu „zbrojmistrzowi” Henry’emu.

      Jadąc w blasku pięknego jesiennego dnia, rozmawialiśmy o zamierzonych wielkich budowach kolejowych i o wszystkim, co nam leżało na sercu. Około południa zatrzymaliśmy się nad strumieniem, żeby coś przegryźć. Potem White pojechał dalej ze swym przewodnikiem, a my poleżeliśmy jeszcze chwilę.

      Przed wyruszeniem w drogę powrotną pochyliłem się nad strumieniem, by zaczerpnąć wody. Czysta była jak kryształ, ujrzałem więc na dnie odciski, jak mi się zdawało, stopy ludzkiej. Oczywiście zwróciłem na to uwagę Sama. On przypatrzył się uważnie, po czym rzekł:

      – White miał zupełną słuszność, ostrzegając nas przed Indianami. To ślad indiańskiego mokasyna. Jakież wrażenie robi to na was, sir?

      – Żadnego.

      – Bo nie znacie czerwonoskórych!

      – Ale spodziewam się, że ich poznam. Są chyba tacy sami jak inni ludzie: wrogowie swoich wrogów i przyjaciele swoich przyjaciół. Ponieważ zaś nie zamierzam występować przeciwko nim wrogo, więc przypuszczam, że nie potrzebuję się ich obawiać. Kiedy ten czerwonoskóry mógł być tutaj?

      – Mniej więcej przed dwoma dniami. Wyszedł na zwiady za bizonim mięsem. Teraz panuje pokój między tutejszymi szczepami, więc nie mógł to być szpieg wojenny.

      Mogliśmy wrócić tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj, ale zadaniem moim jako surwejora było zbadać całą naszą trasę, dlatego skręciliśmy trochę i pojechaliśmy po równoległej linii.

      W ten sposób wydostaliśmy się na dość szeroką dolinę, porosłą bujną trawą. Zaledwie ujechaliśmy kilka kroków, gdy nagle Sam wstrzymał konia i popatrzył uważnie przed siebie.

      – Dobra nasza! – krzyknął. – Otóż są. Pierwsze w tym roku!

      – Co? – zapytałem.

      Ujrzałem daleko przed sobą osiemnaście, a może dwadzieścia z wolna poruszających się punktów.

      – Nie wstydzicie się pytać? Ach, prawda, wszak jesteście greenhorn. Bądźcie łaskawi zgadnąć, najszanowniejszy sir, co to za istoty kręcą się tam, gdzie spoczęły wasze piękne oczy!

      – Zgadnąć? Hm! Wziąłbym je za sarny.

      – Sarny, hi! hi! hi! – Śmiał się. – Sarny tu, w górze, nad źródłami Canadianu! To się wam znakomicie udało!

      – Ach, kochany Samie! To chyba nie bizony?

      – Oczywiście, że bizony. To bizony, prawdziwe bizony, znajdujące się w drodze, pierwsze, które widzę w tym roku. Cóż wy na to, jeśli się nie mylę, hę?

      – Musimy podjechać bliżej! I przypatrzyć się im!

      – Obejrzeć, tylko obejrzeć? O greenhornie, co ja z wami przeżywam! Ja nie będę im się przypatrywał ani ich oglądał, lecz będę na nie polował!

      – Dzisiaj, w niedzielę?

      Wyrwało mi się to niebacznie. Sam Hawkens rozgniewał się naprawdę i krzyknął na mnie:

      – Zamknijcie się z łaski swojej, sir! Czy prawdziwy westman pyta, czy to niedziela, widząc przed sobą pierwsze bizony? One dają mięso! Rozumiecie? Mięso, i to jakie, jeśli się nie mylę! Kawał polędwicy z bizona jest rzeczą wspaniałą. Wiatr wieje ku nam, to dobrze. Tu na lewym północnym zboczu doliny świeci słońce, ale tam na prawo leży cień. Jeśli się tam zaczaimy, bizony nie spostrzegą nas przedwcześnie. Jedźmy!

      Spojrzał na swoją Liddy, czy obie lufy są w porządku, i popędził konia na wskazane miejsce. Ja także zbadałem za jego przykładem swoją rusznicę. Ujrzawszy to, Sam od razu zatrzymał konia i zapytał:

      – Macie ochotę wziąć udział w polowaniu?

      – Oczywiście!

      – Dajcie temu pokój, jeżeli nie chcecie być za dziesięć minut rozdeptani na miazgę! Ja waszego życia na swoje sumienie nie wezmę. Kiedy indziej róbcie sobie, co się wam podoba, ale teraz nie zniosę oporu!

      Umilkłem i pojechałem za nim z wolna pasem cienia, rzucanym przez las.

      – Jest ich, jak widzę, ze dwadzieścia – mówił już łagodniej – ale wyobraźcie sobie, że pędzi ich przez sawanny ponad tysiąc! Widywałem dawniej trzody liczące po dziesięć tysięcy i więcej sztuk. Był to chleb Indian, a biali


<p>13</p>

S h a t t e r h a n d  (ang.) – Grzmocąca Ręka.

<p>14</p>

F i r e h a n d  (ang.) – Ognista Ręka.