Członkowie bractwa uprzejmie słuchali tych ostrzeżeń, lecz traktowali je z całkowitą obojętnością.
W dniu wyjazdu przybył specjalny posłaniec, pytając o don Francisca de Jassu y Xaviera, który właśnie z niezwykłą pieczołowitością czyścił buty.
– Trzeba utrzymywać służących w dobrej kondycji, jeżeli mają odpowiednio wykonywać obowiązki – wyjaśnił z powagą Franciszek, poczuwszy na sobie badawcze spojrzenie nieco zaskoczonego kuriera. Posłaniec wręczył mu list, napisany na grubym pergaminie i zabezpieczony pieczęcią, wielkości dłoni dziecka. Wysłannik skłonił się nisko, z szacunkiem należnym szlachcicowi, a Franciszek odwzajemnił ukłon. Kiedy nieznajomy odszedł, adresat złamał pieczęć i przeczytał:
„My, Cesarz... niniejszym pismem wszem wobec ogłaszamy i obwieszczamy, że don Francisco de Jassu y Xavier został szlachcicem, hidalgiem i grandem prastarego rodu. Jako takiemu ofiarowuję jemu oraz jego synom i spadkobiercom w prostej linii prawo korzystania i cieszenia się wszelkimi prerogatywami, zwolnieniami, zaszczytami, urzędami, wolnościami, przywilejami, własnościami ziemskimi oraz prawami do pojedynkowania się, przynależnymi grandom, hidalgom i szlachcicom w naszym Królestwie Nawarry i wszędzie indziej”.
Słynny dokument wreszcie dotarł do adresata. Franciszek uśmiechnął się szeroko i wyczyścił drugi but.
Na jego twarzy nadal widniał uśmiech, kiedy przyłączył się do towarzyszy.
– Mam jeszcze jeden przedmiot do zabrania – oznajmił. – Powinienem go zostawić czy spakować?
Laynez zerknął na pergamin.
– Lepiej weź ze sobą – zasugerował pogodnie. – Może się przydać, kiedy napotkamy hiszpańskie wojsko.
Franciszek pokiwał głową. Nie pomyślał o takiej ewentualności. Na szczęście Laynez jak zwykle wykazał się zdrowym rozsądkiem.
– We wszystkim można się dopatrzyć dobrych stron – podsumował z zadowoleniem.
Po trzech dniach marszu z Meaux napotkali dwóch studentów. Jednym z nich był Carlos, brat Simona Rodrígueza; drugi również pochodził z Portugalii. Obaj nie kryli przerażenia szaleństwem wędrowców.
– Dokoła wre wojna, kochani wariaci – ostrzegli. – Nie macie broni ani pieniędzy. Bądźcie rozsądni, wróćcie z nami.
– To wy lepiej chodźcie z nami – zaproponował Simon Rodríguez.
– Wielkie dzięki – odparł jego brat i podniósł ręce. – Nie mam ochoty głodować.
– Przegryź rzodkiewkę – zachęcił Simon i wyciągnął ku niemu cały pęk, godzinę wcześniej otrzymany od chłopki, niemal tak grubej jak jej własna krowa.
Pełni dobrych intencji studenci odeszli, z rezygnacją kręcąc głowami.
Kilka dni później na ich drodze stanęło wojsko francuskie i zabawa zaczęła się na poważnie.
Żołdacy zaczepili Franciszka, najwyższego z wędrowców, którego uznali za przywódcę grupy. Nagabywany doskonale zdawał sobie sprawę ze swojego silnego akcentu baskijskiego, więc tylko uśmiechał się szeroko i milczał jak zaklęty.
Niski Jean Codure pospieszył mu z pomocą.
– Czym możemy ci służyć, mon sergent? – spytał.
– Kim jesteście?
– Studentami z Paryża.
– Skąd przybywacie?
– Z Paryża.
– Ale z jakiego kraju?
Jean Codure zrobił głęboko urażoną minę.
– Nie wiesz, panie, że Paryż leży we Francji?
Oficer obserwował go spode łba.
– Lepiej nie pyskuj, cwaniaku – wycedził. – A twoi kompani? Czy również są dobrymi Francuzami?
Jean Codure wyglądał niesłychanie oficjalnie.
– Wszyscy jesteśmy z Paryża – zapewnił rozmówcę z patosem.
Żołnierze pozwolili im kontynuować marszrutę.
Nieopodal Metz po raz pierwszy napotkali strumienie uchodźców, a za nimi hiszpańskie wojsko. Franciszek machnął swoim certyfikatem przed nosami zdumionych żołnierzy i przemówił do nich płynną hiszpańszczyzną.
W obu wypadkach cudem uniknęli śmierci. Gdyby żołdacy odkryli, że wśród podróżników znajdują się osoby dwóch narodowości, z pewnością rozprawiliby się z nimi na miejscu. Drzewa i sznury widziało się na każdym kroku. Nie przejmowali się taką śmiercią. Czym innym było dla nich umrzeć za wiarę, jako męczennicy, a czym innym dać się powiesić dlatego, że ktoś błędnie uznał ich za szpiegów.
Przy jednej okazji pozwolono im iść dalej, bo sprawiali wrażenie skończonych idiotów.
Trzeba jednak przyznać, że trudno rozpoznać magistrów i profesorów w dziewięciu obdartych i brudnych, młodych mężczyznach, którzy mokli na listopadowym deszczu i grzęźli w błocie północy Francji.
Gdy wkroczyli do Niemiec, trzej Francuzi z ich grona musieli zacząć udawać głuchoniemych. Niemcy sprzyjały cesarzowi wszędzie tam, gdzie nie dominowała wiara protestancka. Ten aspekt ich sytuacji miał jednak zupełnie inne znaczenie. Ani na moment nie ukrywali faktu, że są katolikami.
Pewien sympatyczny, protestancki pastor w średnim wieku wyzwał ich na debatę w jednej z gospod w Konstancji, cytując (jakby nie miał kogo) Wergiliusza i obiecując, że w ramach ciekawostki przedstawi ich swoim dzieciom. Laynez podjął rękawicę i szybko zagwoździł niemieckie armaty. Pastor musiał przyznać, że nie potrafi udzielić odpowiedzi na jego pytania.
– Co takiego? – spytał Laynez surowo. – Jak możesz wygłaszać opinie, których nie potrafisz bronić, panie?
Tego było za dużo. Rozzłoszczony Niemiec zerwał się z miejsca.
– Jutro traficie za kraty, osobiście tego dopilnuję – zagroził. – Wtedy zobaczycie, czy potrafię bronić swoich racji.
Tej samej nocy opuścili Konstancję.
– Wygrałeś z nim – zachwycał się Salmerón. – Zwyciężyłeś bezapelacyjnie.
– Może i tak – przyznał Laynez i westchnął. – Niemniej musieliśmy zarządzić taktyczny odwrót.
Przekroczyli granice Szwajcarii, gdzie spotkały ich podobne przygody. Zwingli, Farel i Oecolampadius zrobili swoje w Bazylei, Bernie i innych miastach.
– Naprawdę powinniśmy tutaj zostać – mruknął Franciszek. – Mielibyśmy mnóstwo pracy.
– Trzeba było zatrzymać się w Niemczech – sprostował Broët.
– Mimo wszystko istnieje pewna zasadnicza różnica między tymi dwoma państwami – oświadczył Laynez z powagą.
– Jaka?
Laynez zadrżał.
– Tutaj jest zimniej – wyjaśnił.
Gdy