Zarzut był tak absurdalny, że Sara nie wytrzymała i parsknęła śmiechem, kiedy w sądzie w Mławie trzydziestoparoletni prokurator w uniesieniu odczytywał uzasadnienie i wycierał twarz rękawem. Słusznie podejrzewała, że to była jego pierwsza ważna sprawa, ale nie wiedziała, jak bardzo ważna. Po przegranej w procesie o kradzież trzech krów we wsi Lolki Kościelne dojrzał w sprawie Sary szansę na przeniesienie do województwa.
Gdy wróciła do Warszawy, podzieliła się swoimi przypuszczeniami z Konradem i zgodnie uznali, że jej przyszłość wisi na włosku i że bez sądu się nie obejdzie. Ambitny prokurator już się o to postara. Tym samym, przy obojętności obecnego szefa Agencji, generał Pęk osiągnął swój cel i wyłączył Sarę ze służby, nokautując jednocześnie Konrada.
Zawieszenie w obowiązkach i oskarżenie zaowocowało głębokim rozgoryczeniem, które po tylu latach służby w stresie i strachu z łatwością dobrało się do duszy. Już od kilku miesięcy Sara siedziała w domu i zajmowała się sobą w oczekiwaniu na kolejne wezwanie do prokuratury. Ani razu nie zatęskniła za papierosem, za to coraz częściej myślała o dziecku.
Mniej więcej tyle samo czasu potrzebował Konrad, by otrząsnąć się i zebrać siły do pracy. Z zamiłowaniem oglądał programy kulinarne na wszystkich dostępnych kanałach. Upodobał sobie szczególnie konkursy w stylu „dzisiaj odpadasz ty” i oglądał nawet wersję albańską. Przeszło mu, gdy tylko uznał, że jest już dobrze przygotowany do zawodów w gotowaniu makaronu na czas. Skończył też polegiwać w swoim saabie z piwem Warka w dłoni.
Podły nastrój udzielił się całemu zespołowi i wlazł we wszystkie zakamarki Wydziału. Brak Sary był niewytłumaczalny i nawet Konrad nie mógł z tym nic zrobić. Oficerowie po raz pierwszy zwątpili w sens służby i chociaż nikt o tym nie mówił, czuć to było w każdym ich słowie czy geście.
Po powrocie z Białorusi kapitan Igor Szaniawski, czyli Travis lub Oleg Popow, przeszedł solidną kurację i wydawało się, że zmora pułkownika Stepanowycza bezpowrotnie znikła. Psychiatrzy orzekli w końcu, że znów jest zdolny do służby, której potrzebował teraz bardziej niż jakiegokolwiek innego lekarstwa.
Prokurator z Mławy uznał go za dowód w sprawie, przedmiot, a nie podmiot, i więcej się nim nie interesował, a wszelkie podejmowane przez Travisa próby wyjaśnień zbywał ostro, zarzucając mu, że utrudnia poważne śledztwo. Igor uznał w końcu, że jedyne, co może zrobić dla Sary, to wziąć się w garść i oddać pod rozkazy Konrada.
Poprosił o przydział na najtrudniejszy odcinek i po długich debatach taki właśnie dostał w ramach operacji „Merkury”.
Za granicę wyjechał razem z Wasilijem Krupą, który przed odlotem stwierdził uroczyście, że jest teraz polskim Białorusinem i zrobi wszystko, by jego ojczyzna była w końcu wolna i demokratyczna. Jakkolwiek utopijne było to pragnienie, to jednak płynęło prosto z serca. Wykopanie archiwum NKWD w Brześciu wcale nie zaspokoiło jego ambicji i teraz gotowy był do nowych zadań. Jako współpracownik wywiadu nie do wszystkich informacji miał dostęp, ale był na tyle inteligentny, a może nawet przebiegły – jak twierdził Marcin – by zauważyć, że w zespole jest ponuro, i więcej nie pytał, gdzie jest pani towarzysz major Sara. Wkrótce i tak nie miał już po temu okazji, bo wraz z Travisem wyjechał z Polski. A wyjechali daleko.
Marcin odpalił ostro służbowym touaregiem, aż na śniegu zabuksowały koła. Zamiast powitalnego „dzień dobry, szefie” od razu zaproponował, że chętnie nadrobi czas, który stracił, czekając pod domem na ulicy Wilczy Dół, jeśli tylko szef, oczywiście, da zielone światło.
Zanim Konrad zamieszkał z Sarą, rzadko się spóźniał, a rano – nigdy.
Dojechali do hotelu Sheraton, nadrabiając ledwie pięć minut i wysłuchując w drodze zestawu tych samych kolęd, które w stu odmianach od kilku dni do bólu wypełniały wszystkie stacje radiowe.
Dlaczego polskie kolędy są takie smutne? – pomyślał Konrad. Przecież to radosne święto…
Zadzwonił do sekretarki szefa Agencji i przezornie poinformował, że delegacja brytyjska spóźni się pół godziny.
Szef olewa Sarę, to my jego – stwierdził w duchu z nutką satysfakcji. Niech sobie poczeka. Kontrolerowi George’owi Gordonowi przecież nie podskoczy. Swoją drogą mają Brytole parcie na pęcherz, skoro chcą się naradzać na dwa dni przed świętami.
Touareg z fasonem zajechał pod samo wejście do hotelu. Konrad wysiadł bez pośpiechu. Boy w grubych okularach, granatowym surducie i okrągłej czapce ze złotym napisem nasuniętej na oczy zasalutował mu przepisowo i wszedł do środka, sprawdzając się wyjątkowo prymitywnie.
Marcin aż otworzył usta ze zdziwienia.
Kurde! – pomyślał. Nie odzwyczai się nawet w domu. Ale żeby sprawdzać się tak nieelegancko, właściwie po chamsku? No nieee…
– Przepraszam za spóźnienie – udając zadyszkę, Konrad rzucił gromko do Gordona, który siedział w kawiarni i przeglądał gazetę.
Anglik odwrócił się gwałtownie, a wraz z nim jeszcze kilka osób. Fakt, że brytyjski oficer wywiadu siedzi tyłem do wejścia, był aż nadto wymowny i Konrad od razu zrozumiał, co Gordon chce mu w ten sposób zakomunikować, ale jakoś się nie przejął.
– Ależ drobiazg… – George uśmiechnął się i ostentacyjnie spojrzał na zegarek. Było dwadzieścia pięć po dziewiątej. Wzruszył ramionami. – Czas to pojęcie względne, w naszej profesji szczególnie, choć może nie zawsze i nie dla wszystkich.
– To co, zabierzemy jeszcze Guya z ambasady? – zapytał Konrad, nawet nie próbując się tłumaczyć ze spóźnienia.
– Już czeka – odparł zjadliwie Gordon.
Na zewnątrz przy samochodzie stał Marcin w granatowym garniturze. Na widok Konrada i George’a błyskawicznie otworzył przednie i tylne drzwi, jakby w życiu nie robił nic innego.
– Sir! – rzucił tonem, jakim mógłby się zwrócić do królowej, zmrużył oczy i w wiernopoddańczym geście wskazał dłonią wnętrze samochodu. – Szefie! – dodał zaraz w stronę Konrada, opuścił głowę jak aktor w oczekiwaniu na brawa publiczności i wciąż trzymając rękę na klamce tylnych drzwi, zakończył wzniośle: – Panowie!
George i Konrad spojrzeli po sobie zdziwieni i jak zahipnotyzowani zajęli wskazane przez Marcina miejsca. Anglik z tyłu, Wolski z przodu, chociaż zamierzali usiąść razem, żeby porozmawiać w drodze.
Jingle bells, jingle bells, jingle all the way… – rozległ się w samochodzie miękki głos Franka Sinatry i Konradowi zrobiło się trochę lepiej. Nim piosenka dobiegła końca, Marcin skręcił już ze Szwoleżerów w Kawalerii i zajechał pod ambasadę brytyjską, gdzie na krawężniku przestępował z nogi na nogę zsiniały z zimna Guy Peterson, niespełna trzydziestoletni łącznik MI6 w Warszawie.
Wskoczył do samochodu, usiadł obok Gordona i potężnie pociągnął zapchanym nosem, aż wszyscy spojrzeli na niego z niesmakiem.
– Co z tobą, Guy? – odezwał się Marcin po angielsku. – Tyle czasu jesteś w Warszawie i nie wiesz, jak się ubrać? Coś ty włożył na siebie? Surducik jakiś?
– Długo czekałem – odparł niepewnie Anglik i zaczął szukać czegoś w kieszeniach.
– Trzeba było się schować. Zasmarkany lord – zamruczał Marcin cicho, ale nie na tyle, żeby Konrad go nie dosłyszał.
– Nie pozwalaj sobie! To sojusznik… nawet jeśli jest zasmarkany – odparł równie cicho. – I prawdziwy młody lord. Nie ma wielu takich w Warszawie. – Mimowolnie udzielił mu się ironiczny nastrój Marcina.
– Niech szef tylko na niego popatrzy! – Marcin nie dawał za wygraną. – Mieszka w zamku w Szkocji,