George Gordon podziękował za zaproszenie i poświęcony mu czas, a w szczególności za wrażliwość rządu polskiego na wyzwania, przed jakimi stoją Europa i świat. Wyraził się z najwyższym uznaniem o polskim wywiadzie, profesjonalizmie i kompetencjach jego oficerów. Przypomniał dowcipnie, że to on i Konrad Wolski w 1989 roku nawiązali współpracę między służbami, która zaczęła się od nieudanego werbunku Konrada przez wywiad brytyjski, a dzisiaj przerodziła w osobiste przyjaźnie między oficerami, utrwalone we wspólnych operacjach. Podkreślił z lekką emfazą, że rola Wydziału Q jest nie do przecenienia, i nazwał go „perłą w wywiadowczej społeczności”. Dodał też, że bez Konrada Wolskiego i Sary Korskiej ta perła nie byłaby pewnie tak szlachetna. W tym miejscu uniósł kieliszek wina, spojrzał na Sarę, która siedziała obok premiera, i na dowód szacunku skinął delikatnie głową w jej stronę, a potem ten sam gest powtórzył w kierunku Konrada siedzącego obok ministra. Na zakończenie zacytował słowa Churchilla, które w jego ocenie – co stwierdził z wyjątkowo poważnym i przekonującym wyrazem twarzy – idealnie pasują do Wydziału Q: „Nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu”.
– Dziękuję w imieniu wywiadu Zjednoczonego Królestwa – zakończył, podnosząc wysoko kieliszek z czerwonym izraelskim winem Yarden.
Konrad pomyślał, że Anglicy używają tego wyświechtanego cytatu przy każdej nadarzającej się okazji, jakby miał jakąś magiczną moc. I właściwie ma, bo wszyscy ciągle dają się na niego nabierać, ale korzyść czerpie wyłącznie Jej Królewska Wysokość.
Dochodziła jedenasta i w pałacyku na Foksal aura przyjaźni sięgała zenitu. Konrad pomyślał, że jeszcze chwila, a wszyscy poszliby się modlić do kaplicy MSZ, gdyby taka tutaj była.
George Gordon, wychowany i wyćwiczony w Travellers Club na Pall Mall, rozegrał spotkanie po mistrzowsku, ze smakiem i dokładnie tak, jak przystało na protagonistę sztuki szpiegowskiej. Konrad widział go w tej roli pierwszy raz i nie mógł wyjść z podziwu, jak dobrze zna i czuje polską duszę. Zastanawiał się przez chwilę, czy George musiał się specjalnie przygotowywać, czy też zostało mu to z czasów, kiedy pracował na kierunku polskim. W końcu doszedł do wniosku, że to jego genetyczne modus operandi i w Budapeszcie, Madrycie czy Paryżu pewnie zagrałby podobnie. Nie bez powodu został kontrolerem – pomyślał i uśmiechnął się do George’a na tyle wymownie, że ten od razu zrozumiał, co się pod tym kryje.
Przed północą Sara i Konrad byli już w domu. Nad Warszawę zaczął nadciągać ciepły niż i napadało mnóstwo świeżego śniegu. Zrobiło się miło i przytulnie, a miasto jakby się wyciszyło i usnęło. Nazajutrz była Wigilia, a Sara nic nie przygotowała, chociaż zaprosili do siebie na wieczór ojca Konrada.
To był wyjątkowo wyczerpujący dzień i Konrad nie miał najmniejszej chęci po raz kolejny rozmawiać z Sarą o Iranie, ale musiał. Streścił jej to co najważniejsze i powiedział, jakie zapadły decyzje.
Uzgodnili, że następnego dnia, po spotkaniu z szefem, zbiorą cały Wydział i od razu rozpoczną pracę nad planem. Teraz liczył się każdy dzień. Presja czasu jest odwrotnie proporcjonalna do bezpieczeństwa, więc trzeba dać z siebie wszystko, by o niczym nie zapomnieć, sprawdzić każdy pomysł, obliczyć ryzyko, zrobić przegląd swoich sił, przygotować się na ciosy i opracować plan obrony.
Konrad i Sara wiedzieli, że tym razem przyjdzie im działać na terenie przeciwnika, który jest mądry, silny i śmiertelnie niebezpieczny. Wiedzieli też, że to nie będzie operacja jak inne i że trzeba przygotować się na straty. Każdy szpieg, który zna swój fach, wiedział, że Iran to największe wyzwanie, jakie może go dzisiaj spotkać. Nic nie pociąga za sobą tak wielkiego ryzyka jak starcie z ideowym przeciwnikiem, dumą i tradycją narodu, który wierzy w swój kraj i w zwycięstwo.
Natychmiast po spotkaniu z Gordonem Konrad, nie mówiąc jeszcze nikomu, o co chodzi, anulował urlopy i polecił wszystkim oficerom stawić się w Wydziale punktualnie o ósmej rano następnego dnia, dwudziestego czwartego grudnia. W Iranie nie obchodzą Bożego Narodzenia, a nieliczni chrześcijanie świętują dopiero szóstego stycznia. Pierwszy tydzień zadecyduje o sensie i powodzeniu operacji. Lecz jak powinna ona wyglądać – Konrad nie miał jeszcze najmniejszego pojęcia. Nawet samemu sobie nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, czy w ogóle może się podjąć takiego zadania. Zresztą bez Sary i tak nie wziąłby tej roboty.
Leżeli w łóżku i w ciszy wpatrywali się w ciemność. Na szafce obok stał iPhone, na którym zegar kartkowy pokazywał 1.21. Warszawa spała już mocno. Jutro wszyscy zasiądą do wigilii i z pewnością nikt nie będzie się zastanawiał nad irańską bombą atomową.
– Mistrz manipulacji z tego naszego George’a – odezwała się w końcu Sara z nutką rozbawienia w głosie. – Tak nawinąć bawełnę to tylko on potrafi. Aż premier w końcu uwierzył, że Polska zbawi teraz świat. Nooo… że on to kupił, to jeszcze rozumiem, ale że Tadek tak łatwo dał się zauroczyć… Przecież to minister spraw zagranicznych… sam potrafi nieźle kręcić kotem.
– Gordon to wyjątkowy mistrz inspiracji i jeszcze lepszy inscenizator… Szekspirowskie klimaty. Ani premier, ani Tadek nie czytają takich bajek – odparł Konrad.
– Ale dziamdziaki z tych naszych ministrów… pipy takie… Nie mogli powiedzieć Gordonowi, że się nie zgadzają? Pakujemy się w poważne kłopoty. Zdajesz sobie sprawę? – zapytała.
– Pewnie. Ale my nie możemy powiedzieć „nie”.
– Masz pomysł, jak się do tego zabrać?
– Nie. A ty?
– Też nie… ale może Marcin wie – rzuciła Sara i oboje się roześmiali.
– On na pewno!
– Śpijmy, może coś wyśnimy.
Konrad przewrócił się na bok i przytulił do Sary. Leżeli, wsłuchując się w ciszę i swoje oddechy.
– Dlaczego mnie… oszukałeś… dzisiaj? – zapytała po dłuższej chwili z wyraźnie już senną barwą głosu.
– Bo nie przyjechałabyś… znam cię przecież – wymamrotał Konrad.
– Hm… tak uważasz? – Zamilkła i po dobrej minucie cicho dodała: – Radeczku…
– Hmmm…
– Ja nie mam… w co się… ubrać… jutro…
– Tak? To niedobrze…
Stał nad ciałem chłopaka tuż na skraju wielkiej ciemnobrązowej kałuży. Wlot kuli nad prawym uchem i dwa otwory na zakrwawionej piersi były widoczne z daleka. Nie mógł zobaczyć lewej strony głowy, gdzie powinien wyjść pocisk, ale potrafił sobie wyobrazić, jak musi wyglądać, bo drzwi po drugiej stronie ociekały jasnobrązową galaretowatą mazią.
Kilka razy zaczerpnął głęboko powietrza, bo czuł, że jeżeli zaraz tego nie zrobi, zemdleje i – co gorsza – upadnie w przyschniętą krew.
Zginął natychmiast – pomyślał. Dostał postrzał w głowę i zaraz po tym, jak upadł, jeszcze dwa w pierś albo na odwrót… Nie… najpierw w głowę. Zawodowcy! Dziewięć milimetrów, pocisk pewnie bez płaszcza, tłumik…
Znowu odetchnął. Spojrzał w lewo, w głąb pokoju. Za oknem błyskały jaskrawe pomarańczowo-niebieskie światła policyjnych radiowozów.
– Gdzie oni są? – zapytał na głos i jakby w odpowiedzi usłyszał