Nie wrócili i najpewniej nie wrócą.
Ci, którzy zostali na terytorium Izraela, stali się przez siedemdziesiąt lat – tak uważa wielu – osobnym arabskim narodem.
Mieszka ich w Izraelu ponad milion. Głównie w tak zwanym arabskim trójkącie u podnóży Galilei, na przykład w Sachnin czy Umm al-Fahm. To miasta czysto arabskie, wsie wokół też są arabskie. W Nazarecie również dominują Arabowie. Wino z Kany Galilejskiej i wszelkie gadżety związane z życiem Chrystusa są arabskiej produkcji. Wielu Arabów mieszka w Hajfie, w Jafie, na pustyni Negew. Formalnie (i w wielu wypadkach faktycznie) są takimi samymi obywatelami jak Żydzi.
Różnica tkwi nie tylko w religii (to muzułmanie, druzowie i chrześcijanie) i w narodowej identyfikacji, lecz także w samopoczuciu. A to jest generalnie gorsze niż samopoczucie Żydów. Arabowie patrzyli, jak na ziemi kupionej od nich (ale też zabieranej siłą) rosną żydowskie kibuce i moszawy. Wspominają swoje wsie, w pamięci kwitnące, które najczęściej były tak marne jak uschła oliwka. Żałują, ale nie zawsze i nie do końca.
Inni Arabowie, w tym Palestyńczycy z Gazy i Terytoriów Okupowanych, nazywają ich „Arabami śmietany”. I jest w tym wiele prawdy, gdyż w żadnym z krajów arabskich Arabowie nie korzystają z tak wielkich swobód i wolności obywatelskich jak w Izraelu. Mają arabskie szkoły i arabskie niecenzurowane gazety. Arabskie sądy religijne, finansowane przez państwo tak samo jak żydowskie. Partie polityczne od prawa do skrajnego lewa, w tym radykalnie islamistyczne, takie, które publicznie umieją wzywać do unicestwienia Izraela. Swoich posłów w Knesecie; największa grupa to właśnie islamiści. Niekiedy swoich ministrów, sędziów Sądu Najwyższego, a nawet generałów armii (to druzowie, arabska mniejszość religijna). Są urzędnikami państwowymi i samorządowymi, służą w policji (arabscy funkcjonariusze, głosi wieść gminna, najskrupulatniej sprawdzają arabskich współobywateli) oraz w wojsku (druzowie i Beduini z Negewu, podobno najlepsi zwiadowcy i najbardziej zaciekli żołnierze). Studiują na uniwersytetach.
Arabami są najlepsi aktorzy izraelskiego Teatru Narodowego – Habimy i znakomici reżyserzy filmowi, na przykład dokumentalistka Ibtisam Salh Mara’ana lub nominowany do Oscara filmowiec Scandar Copti. Piszący po hebrajsku Arab Said Kaszua to, jak mówią niektórzy pisarze izraelscy, choćby Etgar Keret, „ostatni żydowski pisarz w Izraelu”, bo tworzy w takim klimacie jak żydowscy pisarze w diasporze.
Profesor Riad Agbaria z Uniwersytetu Ben-Guriona w Beer Szewie należy do elity światowych farmakologów. Jest pierwszym dziekanem arabskiego pochodzenia, choć – niestety – jedynym. Wymyślił, jak ułatwić beduińskiej mniejszości dostęp do studiów. A potem podobny program wprowadził dla żydowskiej młodzieży z zapomnianych przez los mieścin na pustyni Negew.
Abbas Suan, były piłkarz arabskiego klubu Bnej Sachnin (trenowanego niegdyś przez radykalnego syjonistę Eyala Lahmana, który uznał, że rozbudzone, skrajne uczucia narodowe, w tym wypadku arabskie, są w stanie wykrzesać z zawodników największą siłę; Lahman jest do dziś bohaterem tego nacjonalistycznego po arabsku miasta), stał się narodowym herosem Izraela. To Suan w eliminacjach do mistrzostw świata w Niemczech (przegranych w ostatnim momencie) strzelił w dziewięćdziesiątej minucie meczu Izraela z Irlandią decydującą o remisie bramkę. Suan bił pokłony w stronę Mekki, a stadion wariował ze szczęścia, powiewając flagami z gwiazdą Dawida. Gazety pisały, że Suan zrobił więcej dla żydowsko-arabskiego pojednania niż wszyscy politycy razem wzięci.
Nacjonalistyczni kibole zespołu Beitar Jerozolima, zadziwiająco podobni w faszystowskim zacietrzewieniu do polskich koleżków z fanklubów Jagiellonii lub Legii, umieścili w największej izraelskiej gazecie płatne ogłoszenie, w którym oznajmili, że bramki Suana to kres żydowskiego futbolu. Ale wypisywane na murach przez radykałów hasło „No Arabs, no bombs” zmieniło się z dnia na dzień, gdy Suan strzelił bramkę Irlandii, w „No Arabs, no goals”.
Skąd ta różnica w żydowskim i arabskim samopoczuciu? Skąd lęki i kompleksy?
W Izraelu przed kilkunastu laty ogłoszono plan wzięty z sufitu, że być może elementem porozumienia z Palestyńczykami będzie wymiana ziemi – trójkąt arabski za kilka dużych żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu. Największa awantura wybuchła w trójkącie. Ceny nieruchomości zjechały o kilkadziesiąt procent, wystraszyli się sklepikarze, a arabscy intelektualiści z Hajfy, których można zastać nad piwem (coraz rzadziej) lub kawą w nadmorskich kawiarniach, nagle skończyli dysputy, jak będzie dobrze, gdy Izrael wokół zniknie. Arabski Izrael, choć sprzyja niepodległościowym aspiracjom, po prostu nie chce iść do niepodległej Palestyny, bo w Izraelu mu za dobrze. Choć jednocześnie w Izraelu czuje się kiepskawo.
Riad Agbaria to rodzynek wśród izraelskich profesorów. Mieszka pod Beer Szewą, na profesorskim osiedlu, gdzie domy warte są miliony dolarów, a mimo to nieraz usłyszy, że jest Arabem, co ma go obrazić.
Piłkarzy o arabskim rodowodzie jest w Izraelu o wiele więcej. Futbol to w tamtej części świata arabska gra (Żydzi, zdaje mi się, wolą koszykówkę). Zwłaszcza w ligach niższych, czysto arabskich, gdzie mecz jest często przedłużeniem klanowych waśni i zamienia się w awanturę.
Ale arabskich sędziów Sądu Najwyższego – już niekoniecznie więcej.
Arabskie miasta i wioski dostają o wiele mniej państwowych dotacji niż osiedla żydowskie. Fakt – gorzej zbierają lokalne podatki, ale to nie usprawiedliwia polityki Izraela. Szkoły arabskie są gorsze, mimo że niektóre arabskie dzieci trafiają za darmo do takich gimnazjów i liceów (to założone przez państwo wyrównywanie szans), o których żydowskie dziecko z biedniejszego Ramat Ganu może tylko pomarzyć.
Arabowie są największą w stosunku do całej populacji grupą osadzonych w izraelskich więzieniach, a przecież nie mają w genach predyspozycji do popełniania przestępstw. Są też najliczniejszą grupą bezrobotnych.
Choć na tle Arabów z krajów arabskich miewają się świetnie, to jednak mają w plecy.
Haszem, Arab z Umm al-Fahm, były poseł i burmistrz, rzekł mi kiedyś:
– Mam lepiej niż Ahmed z Jordanii lub Ali z Kairu. Ale porównuj mnie z Dawidem z Jerozolimy albo z Mosze z Hadery. Innych porównań nie chcę.
Amos Oz, największy izraelski pisarz, opowiadał mi o swoim arabskim przyjacielu, ministrze w izraelskim rządzie. Przyjaciel pytał:
– Co mam robić, gdy mój kraj jest w stanie wojny z moim narodem?
Oz nie znał odpowiedzi.
Opowiadał mi Said Kaszua, jak chciał wynająć mieszkanie w żydowskiej dzielnicy Jerozolimy. Był już człowiekiem o gębie publicznej, stworzył dla telewizji program satyryczny, w którym wykpiwał izraelskie paradoksy, uprzedzenia i fobie po obu stronach barykady. Wielu kochało go, wielu nienawidziło (w arabskiej Tirze, skąd się wywodzi, imam meczetu nałożył na niego fatwę – klątwę – bo obraża islam). Wszyscy rozpoznawali.
Poszedł więc Said do jednego kamienicznika. Zapytał o mieszkanie. Kamienicznik:
– Panie Saidzie, ja pana znam, niech pan łaskawie złoży autograf na tej gazecie, będzie prezent dla córki. Mieszkania pan szuka? Ciężka sprawa. Ja nic przeciwko panu nie mam, ale ci sąsiedzi, źli ludzie, nie zaakceptują Araba, będą robić psikusy, co tam psikusy, świństwa. Ja panu, panie Saidzie, nic nie wynajmę, dla pańskiego dobra. Autograf,