Przeklinając upał, poszedłem w kierunku stacji metra; pojechałem na zachód, na dworzec autobusów odjeżdżających na południe. Podczas podróży w charakterze sardynki w puszce pomyślałem, że wszystko w tym mieście jest inne, całkiem inne od tego, co zapamiętałem; mój wehikuł czasu zatrzymał się najwyraźniej na dwadzieścia lat. Wszystko się zmieniło, ale chilijska rzeczywistość jest zwodnicza i wszystko się zmienia po to, by było tak samo jak dawniej. Doły społeczne mierzy się teraz w gigabajtach, ale nadal są dołami społecznymi.
Dworzec autobusowy był rozżarzonym piecem, w którym gromadziły się całe rodziny oczekujące na pojazd mający je stamtąd zabrać; cuchnęło zepsutym jedzeniem, potem i klęską, przeklęty odór nędzy. W toaletach było jeszcze straszniej; śmierdziało sfermentowanym moczem; na szczęście nie musiałem zwiedzać ich w całości, by wpaść na faceta, którego szukałem: dilera, który palił w oczekiwaniu na ćpunów.
– Masz pół minuty, żeby mi powiedzieć, kto rządzi w La Legua i gdzie go znajdę.
– Ulatniasz mi się stąd albo cię potnę – odpowiedział diler.
– Nie zrozumiałeś mnie – rzekłem i przyładowałem mu prawą pięścią prosto w wątrobę. Zgiął się wpół, zaczął dyszeć jak bezkształtna ryba próbująca złapać oddech, a drugi cios w lewe ucho przywrócił mu rozsądek.
– Już dość, koleżko. Dość – poprosił, leżąc na ziemi.
Pomogłem mu wstać z kałuży szczyn, a kiedy stał już na nogach, przywaliłem mu w krocze.
– W życiu są tylko dwie prawdy. Pierwsza: nie jestem psem. Druga: zaraz stracisz jaja.
– W porządku. Jest interes do zrobienia. Zapytaj o grubego Lalo, ale nie mów, że to ja cię do niego przysłałem.
– Jak się rozmawia, to i dogadać się można.
W kieszeni koszuli dilera zobaczyłem telefon komórkowy, który pożyczyłem; w zamian zostawiłem dwa banknoty po dziesięć tysięcy pesos.
La Alameda pozostała mi w pamięci jako piękna aleja z patrycjuszowskimi domami i niewielkimi, bardzo europejskimi pałacykami, przekształconymi w hotele i pensjonaty, mające dać schronienie tym, którzy przyjechali z dżdżystego południa, ludziom onieśmielonym majestatem stolicy. Obecnie był tu bazarek z nieskończoną rozmaitością przedmiotów wyprodukowanych w Chinach, wszelakim badziewiem; kotłowała się tu ociekająca potem ludzka masa, którą można było rozdzielić na tych, co sprzedają, i tych, co kupują, nieważne co ani po co.
W przyjaznym cieniu starego budynku dworca kolejowego, na który nie przyjeżdżały od dawna żadne pociągi, wziąłem do ręki telefon ćpuna i wybrałem numer. Poczekałem, aż przyjazny głos odezwał się do mnie z Quellón, południowego krańca wyspy Chiloé.
– Don Silva, proszę dobrze nadstawić uszu, bo muszę pana prosić o przysługę.
– Jedno pańskie słowo, don Belmonte.
– Proszę, żeby pański syn zastąpił pana w robocie, a pan weźmie furgonetkę i pojedzie do mnie do domu. Niech pan powie Pedrowi, żeby pojechał razem z Veronicą do miasta i zameldował się w pensjonacie doñi Anity. Wieczorem zadzwonię do nich pod numer pensjonatu. I niech Pedro zabierze wszystkie narzędzia. Umowa stoi?
– W try miga, don Belmonte. Jaką ma pan pogodę w Santiago?
– Cuchnie gównem. A u was?
– Niby pada, a nie pada, niby świeci słońce, a nie świeci.
Uwielbiam precyzję moich ludzi. Rozłączyłem się i prawie ujrzałem don Silvę nakazującego synowi, żeby stanął za ladą i dopilnował sprzedaży haczyków, żyłki i innych rzeczy związanych z wędkarstwem, zanim on sam uruchomi starą kamionetkę Ford Custom i uda się do Puerto Carmen.
Nie było łatwo znaleźć taksówkarza, który zgodziłby się mnie zawieźć do La Legua, południowego przedmieścia Santiago. „Tam nie jadę, nawet jakby mnie pan związał” i „choćbym miał się zesrać, nie zawiozę pana w to miejsce” powtarzały się wielokrotnie, aż w końcu trafiłem na taksówkarza rozumiejącego, lecz stawiającego warunki.
– Zostawię pana na samym początku ulicy. Ani metra dalej.
W ubogich dzielnicach słońce piecze bez miłosierdzia, tak było zawsze i nic się nie zmieniło. Niektórzy mieszkańcy La Legua posadzili rachityczne drzewka, które nie dawały cienia i rozpaczliwie domagały się wody. Gdy tylko ruszyłem wąskimi ulicami, poczułem odprowadzające mnie podejrzliwe spojrzenia. Kiedy w Santiago były fabryki i warsztaty rzemieślnicze, w La Legua mieszkali obok siebie robotnicy i złodzieje. Teraz, kiedy na wpół zrujnowane fabryki stały się wspomnieniem, ulice dzielili ze sobą sprzedawcy czegokolwiek, służące z cuchnących dzielnic i nowa klasa przestępców: los narco, ci ze świata narkotyków.
Podszedłem do grupy kopiących piłkę do peloty chłopaków.
– Mam pytanie; będzie nagroda za poprawną odpowiedź.
– Najpierw pokaż szmal.
– Szukam interesu grubego Lalo – powiedziałem, wachlując się banknotem dziesięciotysięcznym.
– Zaprowadzę cię – odezwał się jeden z chłopców, wyrywając mi banknot.
Interes okazał się winiarnią; miejsce to było ciemne, bardzo chłodne, choć przesiąknięte zapachem stęchłego wina; grupa facetów piła piwo, rozkoszując się klimatyzacją. Nie wyglądali na siostrzyczki miłosierdzia, chyba żeby Watykan zezwolił zakonnicom na używanie tatuaży, łańcuchów i zegarków na złotych bransoletach. Poczułem się nagi bez makarowa, ale, u licha, wreszcie dotarłem na miejsce.
– Słucham pana – wybadał mnie kelner obsługujący tawernę.
– Chcę rozmawiać z don Lalo.
– To pomyłka, tu nie ma żadnego Lalo – odezwał się głos palacza z oskrzelami na granicy zapaści.
Grupa konsumentów piwa przesunęła się na bok; od stołu z laminowanym blatem w głębi lokalu obserwował mnie uważnie gruby mężczyzna w nieokreślonym wieku, z rzadką siwą brodą; pocił się pomimo klimatyzacji włączonej na temperaturę polarną. W rysach jego twarzy, w głębokich i ciemnych cieniach pod oczami krył się autorytet, z tych najgorszych.
– Don Lalo, możemy porozmawiać?
– Pan chyba ma jakieś imię, czyż nie? Jest taki zwyczaj, że ojcowie nadają synom imiona – wymamrotał grubas, a konsumenci piwa salwami śmiechu docenili jego poczucie humoru.
– Wiele lat temu miałem tu przyjaciela. Prawdziwego mężczyznę. Prawego człowieka. Miał na imię Aliro, chudy Aliro. Miał mnóstwo dzieci i możliwe, że któreś z nich żyje.
Wzmianka o chudym Aliro wywołała efekt asa w rękawie. Każde stado ma swój poczet świętych. Konsumenci piwa szeptali coś cicho, aż wreszcie głos grubasa wybił się ponad szmer.
– A kto szuka krewnych Alira?
– Belmonte. Nazywam się Juan Belmonte.
– Ciekawe. W Hiszpanii był słynny toreador, który tak się nazywał. Proszę się czegoś napić, poczekamy na niego.
Przyjąłem piwo, na szczęście bardzo zimne, wyjąłem papierosy, poczęstowałem jednym spoconego grubasa; wziął go, a dwaj faceci usiedli przy samych drzwiach, żeby nikt niepowołany nie mógł wejść i żebym ja też nie mógł wyjść.
Grubas lustrował mnie zmęczonym wzrokiem; wytrzymałem to spojrzenie, aż wreszcie poprosił o talię kart i zaczął stawiać pasjansa.
Czekając pośród ciszy przerywanej niekiedy oddechem grubasa i odgłosem kart przekładanych na stole, myślałem o Aliro, chudym