Upływ czasu jest bezlitosny, Kramer wyglądał na dużo bardziej posuniętego w latach, niż kiedy go poznałem. Nigdy nie dowiedziałem się, ile ma lat, wiedziałem tylko, jak się nazywa i że pracuje dla Hanzeatyckich Ubezpieczeń Lloyd, firmy ubezpieczeniowej zajmującej się skomplikowanymi sprawami na pograniczu prawa. Był stary już wtedy, kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy w Hamburgu, ponad dwadzieścia lat wcześniej. Oparł się starości jedynie nowoczesny wózek na kółkach, na którym siedział. Restauracja była przyjemnie klimatyzowana, lecz pled z wełny alpaki okrywał bezwładne nogi Kramera. Towarzyszył mu drugi facet, gdzieś tak w moim wieku, wysoki, mocno zbudowany, choć z ewidentną nadwagą; obserwował mnie wodnistymi, błękitnymi oczami, popijając jednocześnie pisco sour.
– Co za piękny kraj, Belmonte. Doskonale rozumiem, że powróciłeś – odezwał się Kramer, wskazując mi krzesło.
– Pogadamy o turystyce? Mogę panu przynieść przewodnik opisujący atrakcje przyrodnicze.
– Widzę, że się nie zmieniłeś. Zawsze twardy i bezczelny. Podobasz mi się, Belmonte. Nie cieszysz się, że się znów spotykamy?
– Pamiętam, że miał pan psa, parszywego kundla. Zamienił go pan na tych dwóch, którzy mnie powitali?
– Nieodżałowany Kanalia! Przeszedł do lepszego życia. To był dobry pies, naturalnie. Wydaje mi się, że znasz tego pana, który mi towarzyszy.
Mężczyzna patrzył na mnie i się uśmiechał. Błękit jego oczu zdawał się wyblakły pod grubymi brwiami, a pobrużdżone, żylaste policzki zdradzały jego upodobanie do alkoholu. Gładził kieliszek, nie przestając mnie obserwować.
– Akademia Rodiona Malinowskiego radzieckich pancernych sił zbrojnych. Zrobiłem z pana dobrego strzelca wyborowego i wiem, że moje lekcje panu dobrze posłużyły, na przykład w Nikaragui. Pułkownik Stanisław Sokołow, może pan mówić do mnie Sława, jak w dawnych czasach – powiedział po hiszpańsku z wyraźnym rosyjskim akcentem.
Nie. Cień tego, czym byliśmy, nie wybacza. Poznałem Sławę w 1977 roku; był młodym oficerem KGB odpowiedzialnym za nas, Latynosów, którzy uczyli się sztuki wojennej w Akademii Malinowskiego. Niektórzy, większość, czołgali się w błocie lub śniegu, upaprani po uszy, skostniali z zimna, aż dotarli do nieopancerzonych części wozu bojowego i podłożyli tam bombę samoprzylepną lub ładunek wybuchowy. Inni, mniejszość, kształcili się na snajperów, strzelców wyborowych mających za zadanie ochronę sił piechoty nacierającej przy wsparciu czołgów. Sława był surowym oficerem, bezlitosnym przy wymierzaniu kar, atletycznej budowy i o czuprynie albinosa. Teraz miałem po drugiej stronie stołu zamienionego w tłuściocha alkoholika, być może z energią wystarczającą jedynie do tego, by udźwignąć złotego rolexa połyskującego na jego lewym nadgarstku.
– Widzę, że życie się do pana uśmiechnęło, Sława. Zamienić stalowy poljot z emblematem KGB na rolexa to niezły interes.
Rosjanin wybuchnął śmiechem, poprosił o drugą kolejkę pisco sour i zaczął opowieść o dawnych czasach w Związku Radzieckim.
Moim zamiarem było dowiedzieć się, co ja tam właściwie robię, lecz Sława nie przestawał mówić o samotności strzelca wyborowego, jego cierpliwości, umiejętności trwania w bezruchu godzinami, całymi dniami, nieczułego na deszcz czy słońce, głód i pragnienie, sikającego i srającego w gacie, obojętnego na krwiożercze bestie pełzające po jego ciele, z całą uwagą skoncentrowaną na odległości, która go dzieli od celu, na prędkości i kierunku wiatru, zawsze z okiem utkwionym w teleskopowym obiektywie i palcem wskazującym muskającym spust karabinu.
– To wszystko to jedno wielkie gówno, towariszcz. Czekała nas całkiem inna wojna, a tego w Moskwie nigdy nie zrozumieli. Nie zrozumieli tego także ci, którzy nas wysłali do Związku Radzieckiego. Coś panu powiem, Sława, przydatnego do pańskiego podręcznika sztuki wojennej: w Nikaragui jacyś niewidzialni snajperzy spowodowali nasze wielkie straty, a my nie wiedzieliśmy, co, u licha, można z tym zrobić. Nic z tego, czego nauczyliśmy się w Akademii Malinowskiego, nie przydawało nam się, by zdemaskować tych facetów, i choć spędzaliśmy całe dnie przyklejeni do ziemi, przy najmniejszym ruchu któryś z nas zostawiał w tych krzakach pół głowy. Nie było detonacji, a ponadto używali pocisków ekspansywnych, przez co w rozwalonych czaszkach nie dawało się odczytać trajektorii pocisku. Nie byliśmy na stepie, Sława. Byliśmy w cholernej dżungli.
Pewnego dnia, z czystej desperacji, jeden z sandinistowskich partyzantów puścił serię z M-60 po wierzchołkach drzew, aż broń prawie mu się roztopiła w rękach, i ze zdumieniem ujrzeliśmy, jak coś spada spomiędzy listowia. Kiedy podchodziliśmy bliżej, ktoś z naszych krzyknął, że to dziecko; był to jednak wietnamski najemnik; seria go dosłownie przepołowiła. Dolna połowa ciała, od pasa w dół, nadal siedziała na brezentowym siodełku, przypięta uprzężą alpinistyczną. W plecaku przytroczonym do pnia drzewa, oprócz amunicji, wody, żywności na wiele dni, znajdowały się noktowizory, a z siodełka zwisał galil ACE 31 z tłumikiem. Począwszy od tego dnia, runął mit snajpera obrońcy i zanim wyruszyła cała kolumna partyzantów, awangarda puszczała serie po koronach drzew. To była inna wojna, Sława, wojna chłopów, studentów i nauczycieli, nie było w niej miejsca dla elitarnych wojowników. Kurewska wojna ludzi bardziej gotowych zginąć, niż zwyciężyć.
Rosjanin zamierzał coś odpowiedzieć, lecz na szczęście podeszła do nas kelnerka z przystawkami i mogłem wreszcie zapytać, czego chcą ode mnie.
Kramer rozpoczął wywód o zmianach, jakie zaszły na świecie od naszego ostatniego spotkania, i dodał, że Hanzeatyckie Ubezpieczenia Lloyd zajmują się interesami licznych rosyjskich przedsiębiorców związanych z Chile. Od ostatniego zebrania podczas Forum Azja−Pacyfik w Santiago w roku 2004 zainteresowanie przedsiębiorców z Federacji Rosyjskiej zwiększeniem zakupu chilijskich produktów rosło w widoczny sposób i było to korzystne dla dwustronnego handlu.
– Tak jest. Bogaci Rosjanie chcą jeść chilijskie jabłka, a zamożni Chilijczycy chcą mieć ruskie kurwy. Świat się zmienił i wznoszę za to toast – dorzucił Sława.
– A co, u diabła, ja mam robić w pańskim nowym porządku świata?
– Uspokój się, Belmonte. Czy ci się to podoba, czy nie, już jesteś w opałach – rzekł stary Szwajcar, grzebiąc z niesmakiem w półmisku ostryg.
Dwadzieścia lat wcześniej byłem przybyszem znikąd, ekspartyzantem usiłującym przeżyć na wygnaniu i niemarzącym wcale o spotkaniu swych dawnych towarzyszy. Zarabiałem na życie jako goryl w jednym z hamburskich kabaretów, a jedynym, co mnie trzymało przy życiu, było zarabianie pieniędzy, żeby móc wysyłać przekazy mojej dziewczynie, a raczej temu, co z niej pozostało po przejściu przez Koszary Terranova, inaczej zwane Villą Grimaldi na mapach terroru. Kramer zbliżył się do mnie, zwabiony cieniem tego, czym byłem; związki Hanzeatyckich Ubezpieczeń Lloyd z jankeskimi, latynoskimi i europejskimi służbami bezpieczeństwa pozwoliły mu wpaść na ślad mojego cienia. Zgodziłem się pracować dla niego dla pieniędzy, jako jeden najemnik więcej w półświatku władzy i w zamian za obietnicę, że Verónica zostanie przyjęta do duńskiej kliniki specjalizującej się w leczeniu ofiar tortur.
Pojechałem do podziemnego Chile, zrobiłem, co mi kazali, i chociaż cała sprawa zakończyła się dobrze dla interesów Lloyda, zamąciła się; były ofiary, zbyt wiele ofiar.
– Kramer, pan obiecał dać mi spokój.
– I dotrzymałem słowa, Belmonte. Wywiązałem się również z obietnicy, że zawiozę twoją kobietę do Danii. Nie pytam cię o jej zdrowie, choć wiem, że lekarze zrobili wszystko, co było konieczne. Ale do rzeczy. Ciąg dalszy, Belmonte, jest następujący: kiedy chilijska policja prowadziła śledztwo w sprawie śmierci pewnego Niemca na Ziemi Ognistej, jak to on się nazywał? ach tak, Galinsky, wpadli na twój trop i pewni ludzie wykazywali