– Ty skurwysynu.
– Tak. To po prostu władza, Belmonte. Pracuję dla władzy. Pomimo to wystarczy jeden mój rozkaz, aby legalne służby Lloyda wręczyły władzom chilijskim bezdyskusyjny raport o twojej niewinności, wykazujący ponadto, że twoja noga nie postała w Chile przed twoim powrotem odnotowanym przez policję. To wszystko, nie wspominając o zasłużonej nagrodzie w postaci emerytury. Wszyscy jesteśmy w wieku emerytalnym, Belmonte.
Rosjanin pochwalił białe wino towarzyszące ostrygom i podał mi dwie fotografie; dwie twarze sfotografowane en face, dwóch młodych, poważnych mężczyzn o tragicznych minach, prawie wymazanych z mojej pamięci.
– Pan ich zna, czyż nie? – dociekał Sława.
– Zna pan odpowiedź. Wie pan również, że mieliśmy fałszywe tożsamości, pseudonimy bojowe i że nie widziałem ich od chwili, gdy opuściłem Akademię Malinowskiego.
Rosjanin przywołał kelnerkę, zamówił kolejny półmisek ostryg i dał znak Kramerowi, że może mówić dalej.
– Twój święty spokój w zamian za odnalezienie ich. Ci dwaj twoi dawni towarzysze próbują robić różne rzeczy, które mogłyby źle wpłynąć na relacje między chilijskimi przedsiębiorcami i tymi z Federacji Rosyjskiej. Tak jak ty, potrafią się poruszać niepostrzeżenie i nie pozostawiają śladów. Znajdź mi ich, Belmonte, a nigdy już się nie zobaczymy.
Szukaj igły w stogu siana. Kramer proponował mi odnalezienie dwóch mężczyzn, których widziałem po raz ostatni w nieistniejącym już Związku Radzieckim w 1978 roku. Obaj byli wykształceni jako oficerowie wywiadu pod kierunkiem Sławy i innych osobników z KGB. Jedyne, co o nich wiedziałem, to że nie należeli do żadnej z grup bojowych, które wedle wszelkiego prawdopodobieństwa miały powrócić do Chile, aby prowadzić wojnę z dyktaturą. Ci dwaj byli aparatczykami, mieli potężne znajomości, a ich formacja oficerów wywiadu sprawiała, że byli bliżej ludzi z KGB niż nas, którzy czołgaliśmy się w błocie i śniegu. Ich losy były całkiem inne niż moje, nie byli synami klęski i nie byli przygotowywani, by ją poznać.
– Uważa pan, że powinienem pojechać do Rosji, Kramer? Te zdjęcia mają ponad trzydzieści lat.
– Bardzo możliwe, że oni są w Chile, Belmonte. Może nawet w tym samym mieście. Są tacy jak ty, potrafią się poruszać, nie potrącając źdźbła trawy ani nie pozostawiając śladów.
– Przypuszcza pan, że co robią ci faceci w Chile?
Rosjanin wycisnął kilka kropli cytryny na ostatnią ostrygę, popatrzył, jak mięczak zwija się pod wpływem kwasu, połknął go z przyjemnością i wytarłszy sobie usta serwetką, podał mi kremową kopertę.
– Pańską misją jest odnalezienie ich. Oto wszelkie informacje, jakich pan potrzebuje, pieniądze, z których nie musi się pan rozliczać, i telefon komórkowy z jednym numerem zapisanym w pamięci. Będzie go pan używał wyłącznie po to, by porozumieć się z panem Kramerem. Pan nam ich znajdzie, a my już się zajmiemy tym, żeby ich zniechęcić.
– Tak po prostu, Sława?
Kramer cofnął się na swym fotelu na kółkach, oddalił się o parę metrów od stołu i ruchem ręki nakazał mi, bym zbliżył twarz do jego twarzy.
– To, co ci teraz powiem, jest dla mnie bardzo ryzykowne, przecież możesz zabić mnie jednym uderzeniem, ale bicie inwalidy nigdzie nie jest mile widziane. Belmonte, w tym momencie pluton służb specjalnych znajduje się bardzo blisko twojego domu. Wejdą, znajdą broń, materiały wybuchowe i cokolwiek zechcą znaleźć. Wiesz doskonale, jak działa Biuro, ale wystarczy jeden telefon i historia, twoja historia, zniknie i zostanie zapomniana w jakiejś teczce.
Kramer gestem dał mi do zrozumienia, że rozmowa zakończona, i dwóch goryli odprowadziło mnie do wyjścia z restauracji.
– To władza, Belmonte, bez wieku i czasu, ale zawsze obecna.
Adrenalina krążyła w moich żyłach, a serce biło jak szalone. W lewej ręce trzymałem kopertę, którą mi wręczył Sława, a w prawej garść powietrza, które sprężyłem, zacisnąwszy pięść, i wpakowałem w brzuch jednego z goryli. Facet nie spodziewał się tego, przyjął cios, zachwiał się i usiadł z impetem w donicy z geranium.
Przy stoliku Sława podniósł rękę, ukazując wnętrze dłoni, i drugi goryl pomógł koledze się podnieść. Kramer uśmiechał się, a ja już wiedziałem, że wszystko zaczęło się kiepsko, bardzo kiepsko.
5
Równoleżnik północny 48°
Kobieta przeciska się pośród milczących ruin Marienplatz. Niespełna rok wcześniej skończyła się wojna, umilkły działa i po błękitnym niebie Monachium krąży jedynie kilka srok, którym udało się przeżyć. Kobieta idzie dalej i pochyla głowę, przechodząc obok brygady kobiet ustawionych w ludzki łańcuch i podających sobie cegły należące do dawnego kościoła Świętego Piotra, der Alter Peter, jak upierają się go nazywać monachijczycy.
Kobieta całkiem znośnie mówi po niemiecku, nauczyła się języka w Austrii, to ułatwia jej poruszanie się pomiędzy Anglikami, Francuzami i Amerykanami, którzy poszukują funkcjonariuszy Reichu, oficerów SS, donosicieli lub nazistów ukrytych w ruinach własnego miasta, lecz żołnierze alianccy także są cudzoziemcami i nie są w stanie wychwycić jej akcentu z Karyntii.
W pobliżu pozostałości głównego wejścia do kościoła grupa mężczyzn, w większości inwalidów, gromadzi kawałki obrazów religijnych, fragmenty ramienia jakiegoś świętego, maleńką bosą stópkę Matki Boskiej, na wpół stopione przez pożary kandelabry, skrawki grubej tkaniny, dawniej purpurowej, ślady ciała Boga, rozkawałkowanego przez alianckie bombardowania.
Niepokoi ją, że nie widzi wśród tych ludzi żadnego zakonnika, i niczym stepowa wilczyca w poszukiwaniu łatwej zdobyczy dla wykarmienia swego stada węszy, zanim zbliży się do jednego z najstarszych. Cicho, prawie szeptem, pyta o ojca Klausa.
– Er kommt gleich, du musst warten – odpowiada niechętnie staruszek, a ona kiwa ze zrozumieniem głową. Musi poczekać, ksiądz niedługo przyjdzie.
Słońce daje przyjemne ciepło, podczas gdy ona czeka, siedząc na granitowym bloku. Nieopodal jakiś inwalida gra na harmonijce ustnej, trzymając ją swą jedyną ręką; bawarska tonadilla przypomina radosne