Ukochany wróg. Kristen Callihan. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristen Callihan
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1622-3
Скачать книгу
się nawet do tego, że włamałam się do jej starego laptopa, który zostawiła w pokoju nad garażem. Liczyłam, że znajdę jakąś wskazówkę, co moja siostra robi w życiu, ale dowiedziałam się tylko, że ma słabość do seksownych brodaczy i w związku z tym pokaźną kolekcję zdjęć takich pornodrwali.

      O pierwszej musiałam się uznać za pokonaną. Zadzwoniłam do fryzjerki, żeby umówić się na pilne podcięcie włosów oraz zmianę koloru. No dobra, może to próżność, ale jeśli mam jechać do Macona i jakoś go przekonać, żeby nie powiadamiał policji, muszę wyglądać możliwie najlepiej.

      Dlatego mam teraz piękną fryzurę, ze ślicznymi karmelowo-złotymi pasemkami, które rozświetlają moje brązowe włosy. Poszłam na całość, kazałam sobie również wyregulować brwi i zrobić paznokcie.

      Tak, jestem odpicowana, ale traktuję to jak barwy wojenne. Poza tym – idziesz na bitwę, włóż zbroję. Wybrałam ulubioną kremową bluzkę z krótkimi rękawami, akcentującą wszystkie ładniejsze elementy ciała i maskującą te mniej efektowne. Do tego granatowa spódnica, opięta na biodrach, z rozcięciem nad kolana.

      Przynajmniej wyglądam na poukładaną, ogarniętą, niewzruszoną i profesjonalną przeciwniczkę.

      – Kogo ja chcę oszukać? – warczę, wpatrując się w asfalt przed sobą. – Guzik mi to da, mam przerąbane.

      Pot cieknie mi wzdłuż kręgosłupa, gdy zjeżdżam na drogę, zmierzającą w stronę wybrzeża. Mieszkam w LA tyle lat, a jakoś nigdy nie odwiedzałam tej części Malibu. Widok wokół wąskiej drogi nic mi nie mówi, za to nawigacja podpowiada, że miejsce docelowe będzie za dwieście metrów po lewej stronie. No tak, Macon na pewno mieszka na plaży.

      Przy bardzo dużym zaangażowaniu i odrobinie szczęścia pewnego dnia może zostanę słynnym szefem kuchni i będę mogła sobie pozwolić na dom tutaj. Teraz wątpię, czy wystarczyłoby mi choć na pokój w tej okolicy.

      Zaciskam usta, gdy w końcu wjeżdżam przed dużą drewnianą bramę. Tak to jest w Malibu: możesz sobie popatrzeć najwyżej na ładny krawężnik przy podjeździe, prawdziwe piękno domów pozostaje zastrzeżone dla właścicieli. Znaczna część Malibu to wiecznie kurczący się pas przestrzeni, wciśnięty między góry a ocean. Posiadłość Macona znajduje się na kawałku płaskiego terenu, jakich tu mało, i jest wysunięty w stronę LA.

      Wciągam urywany oddech, podjeżdżam do intercomu i pod czujnym okiem kamer naciskam przycisk.

      Jebać, jebać, jebać to wszystko.

      – Słucham – odzywa się męski głos.

      Nie należy do Macona, ale i tak stoję jak sparaliżowana, z rozchylonymi ustami, i nie mogę wykrztusić ani słowa.

      Odpowiedz mu, debilko.

      Nie, wycofaj samochód i zjeżdżaj stąd, póki możesz.

      – Halo? – odzywa się znów mężczyzna i przysięgam, że wyczuwam w jego tonie cień humoru, jak gdyby wstrzymywał śmiech.

      Budzi się we mnie irytacja, więc rzucam oschle:

      – Delilah Baker. Jestem umówiona z Maconem Saintem.

      Mam tak mokre dłonie, że ślizgają się na kierownicy. Nerwowo wycieram je o spódnicę i wpatruję się w ciemne oko kamery. Mam wrażenie, że trwa to całą wieczność, ale w końcu brama się odsuwa.

      Długi podjazd, porośnięty starymi drzewkami oliwnymi, prowadzi mnie w głąb posiadłości. Jadę powoli, a serce wali o żebra, gdy widzę biały parterowy budynek. Zaczynam lekko hamować, ale orientuję się, że to tylko domek gościnny. W oddali majaczy znacznie większy, również biały dom, z oknami wychodzącymi na ocean.

      Niezły numer… Parskam śmiechem, choć w zasadzie nic w tym zabawnego. No, ale co ja poradzę: gdybym miała opisać dom swoich marzeń, wyglądałby właśnie tak.

      Przy wyborze domu bogacze w południowej Kalifornii ograniczają się do czterech głównych stylów: klasycznego hiszpańskiego stylu lat dwudziestych, rezydencji w typie francuskim albo angielskim, ultranowoczesnej bryły oraz stylowego wiejskiego budynku o ogromnej powierzchni. Dom Macona jest kombinacją dwóch ostatnich. Wydawałoby się – bez sensu, a jednak wszystko gra.

      Zajeżdżam przed drzwi ze starego drewna i mam wrażenie, że zaraz zwymiotuję śniadanie.

      – Dasz radę – szepczę do siebie, przyciskając dłoń do brzucha.

      Powietrze na zewnątrz pachnie dzikim rumiankiem, cytrynami i słonym oceanem. Delikatny szmer fal tuż obok dziwnie brzmi przy łomocie mojego serca. Biorę długi, spokojny wdech i robię powolny wydech.

      Poprawiam włosy i wewnętrznie szykuję się na spotkanie. Za chwilę stanę oko w oko z przekleństwem swojej wczesnej młodości. Boże, dopomóż.

      Ale to nie Macon Saint otwiera mi drzwi.

      W sumie nie powinnam być zaskoczona. A jednak gapię się na tego człowieka jak zahipnotyzowana.

      Bo przede mną stoi Bond. James Bond. Przystojny, z ciemnymi włosami, potężnymi mięśniami. Wygląda niemal onieśmielająco. Błękitne oczy przesuwają się po mnie, ale bardziej z ciekawością niż antypatią.

      – North – przedstawia się.

      Nakładam firmowy uśmiech i wyciągam do faceta rękę.

      – Delilah.

      Lekki uścisk.

      – Tak, wiem.

      Jasne, w końcu to on rozmawiał ze mną przez wideofon. Czekali na mnie. Żadne z nas nie wspomina o tym, że Samanthy ze mną nie ma – ja z wiadomych powodów, on pewnie niczego innego się nie spodziewał.

      Tysięczny raz tego ranka przeklinam swoją durną siostrę.

      – Zapraszam. – North pochyla głowę.

      Nie chcę tam wchodzić. Chcę uciec. Mruży kąciki oczu, jakby świetnie to wiedział i rozumiał. Prowadzi mnie do zalanego słońcem holu. Muszę bardzo nad sobą panować, żeby nie wydawać z siebie achów i ochów i się nie gapić.

      W środku dom robi jeszcze lepsze wrażenie niż z zewnątrz. Jest idealny. Przestrzeń, światło i spokój. Dużo miejsca, zero wrażenia pustki.

      – Udało się dotrzeć bez problemu? – pyta North, gdy idziemy przez wielki pokój.

      – Nawigacja czasem ratuje życie.

      – To prawda.

      Mijamy salon z szerokimi wytartymi deskami na podłodze, kasetonowym sufitem i kremowymi ścianami. Do tego wielkie okna i błękit oceanu. Obrazek idealny. Pokój jak marzenie.

      Albo koszmar.

      Jestem zła na Macona Sainta, zwanego diabłem, który mieszka tu sobie w najlepsze i każdego dnia patrzy na ocean przez te okna. I na siebie o tę niską zazdrość.

      Wokół panuje cisza, unosi się zapach cytrusów i drewna. Bryza wpada przez otwarte okna, delikatnie rozwiewa kosmyki moich włosów. Idziemy dalej, przez jadalnię połączoną z pokojem dziennym, gdzie przeszklone ściany są zastawione butelkami z winem.

      Wyobrażam sobie, jak Macon leży tu rozciągnięty na podłodze i zastanawia się, którego wina teraz spróbować. Tłumię śmiech.

      – Jest pan przyjacielem Macona? – pytam trochę dlatego, żeby wypełnić ciszę, a trochę z autentycznej ciekawości.

      – Przyjacielem? – powtarza przystojniak, jakby się nad tym zastanawiał, potem zerka na mnie. – Tak. A także tymczasowo ochroniarzem i osobistym trenerem. Daję mu wycisk, żadnej taryfy ulgowej po znajomości. – Uśmiecha się do mnie.

      – Szorstka przyjaźń?

      – Coś w tym rodzaju. – Mężczyzna porusza się szybko i pewnie; łatwo wyobrazić go sobie, jak powala wrogów.

      Za