Henryk Juliusz Burbon, książę Condé i Enghien, syn Wielkiego Kondeusza, pretendent do polskiego tronu.
Marysieńka mogła grać z Sobieskim już niemal w otwarte karty. Ciągle jeszcze nie była jego kochanką, ale jej zażyłość z chorążym i stopień zaufania, jakim go darzyła, weszły na wyższy poziom. Korespondencja wojewodziny i chorążego nabrała nowego zabarwienia. Pojawił się w niej intymny szyfr. Sobieski – w tym miejscu pozwolę sobie sięgnąć po krótki fragment ze swojej książki Wielcy hetmani Rzeczypospolitej – „Pisał je piękną polszczyzną, jakże odmienną od języka oficjalnych dokumentów i zachwaszczonych makaronizmami oracji. Bogactwo opisów łączył z bogactwem nastrojów. Nieujarzmiona namiętność wyzwalała w nim sympatyczną w gruncie rzeczy trywialność, której nie wyzbył się mimo upływających lat. On w listach nazywał się najczęściej Celadonem (postać zaczerpnięta z powieści Honoré d’Urfé), ją zwał Astreą, ich miłosna korespondencja to konfitury, Jan Zamoyski zaś to – fujara! Wspaniała lektura potężniejącej miłości, dziennik wydarzeń politycznych, zapis słodkich, intymnych zwierzeń”. Oczywiście to wielki skrót, wskazanie tylko paru określeń pośród wielu innych, ukutych także dla różnych osobistości życia publicznego w Polsce i za granicą, niezmiernie smakowitych i przez Sobieskiego często używanych; ledwie delikatnie naszkicowana zawartość jego listów, których przez lata nazbierały się setki. Co prawda do wiosny 1661 roku chorąży napisał ich niewiele – co wytknęła mu Marysieńka, stwierdzając: „Bo jeżelibyśmy chcieli policzyć, kto z nas więcej napisał listów, to przypuszczam, że listy Wci na palcach dałoby się zliczyć” – jednak później z ogromnym naddatkiem nadrobił zaległości. Ma rację Boy-Żeleński i wszyscy ci, którzy są zdania, że gdyby nie późniejsza olśniewająca kariera polityczna, Jan Sobieski zapisałby się złotymi zgłoskami na kartach kultury polskiej jako autor wspaniałych epistoł. Hetman i król, czemu trudno się dziwić, umniejszyli w nim twórcę.
Pod koniec 1660 roku Marysieńka w liście do Sobieskiego umieściła sugestię, nawet prośbę, aby postarał się storpedować plany zawiązania przez nieopłacone wojsko konfederacji, a jeśli to miałoby się nie udać, oczekiwała po chorążym, że na jej czele stanie on sam albo ktoś z kręgu jego najbliższych przyjaciół. Nie musiała dodawać, że taki właśnie marszałek, formalnie reprezentujący żołnierską brać, w rzeczywistości zaś stojący na straży królewskich interesów, byłby przez dwór bardzo pożądany. Admirator wojewodziny sandomierskiej i przyjaciel królowej nie miał jeszcze tak wielkiej siły przebicia i miru wśród coraz bardziej niezadowolonych wojaków, aby podołać postawionemu przed nim zadaniu. Po marszałkostwo tzw. Związku Święconego, który nie tylko miał dochodzić uprawnień żołnierzy, lecz także „zepsowane w ojczyźnie prawa restaurować”, sięgnął Jan Świderski. Chorąży został natomiast jednym z dwunastu posłów na sejm wybranych przez koło generalne; wraz z nimi miał przedstawić sytuację i żądania żołnierzy, którzy przez lata nie szczędzili krwi i poświęceń, a ostatecznie mimo wielokrotnych zapewnień o wypłacie zaległego żołdu zostali oszukani. W grupie tej znalazł się także późniejszy hetman wielki koronny Stanisław Jan Jabłonowski, w przyszłości współpracownik, ale też i rywal Sobieskiego.
Pomimo niedotrzymania wspomnianego wcześniej terminu wypłaty żołdu, który kanclerz określił na 11 listopada, wojsko zgodziło się zaczekać do czerwca 1661 roku. Drugiego maja rozpoczął się sejm, na którym miały się rozstrzygnąć nie tylko jego sprawy, lecz także kwestie związane z elekcją vivente rege i próbą przeprowadzenia reform parlamentarnych; podobny zakres procedowania miał dotyczyć obrad sejmu w następnym roku. Ich przedmiot można porównać obrazowo do sterty wysuszonego siana i zaprószonego w jego sąsiedztwie ognia; łatwo mógł stąd wyniknąć trudny do ugaszenia pożar. Tym większy, im gorzej monarsza para, partia dworska i zwolennicy zmian zmierzających do przeprowadzenia elekcji, wzmocnienia władzy centralnej i zreformowania parlamentu przygotowali się od strony propagandowo-wizerunkowej. Co prawda podczas sejmu odbytego w przedostatnim roku potopu król uzyskał poparcie dla idei wydatnego zwiększenia liczebności armii i podniesienia związanych z tym podatków, a przed kolejnym sejmem usiłowano urabiać opinię szlachecką chociażby za pomocą pierwszej w rodzimych dziejach gazety, „Merkuriusza Polskiego Ordynaryjnego”, ale pomysł sprowadzenia do Polski Francuza wymagał finezyjnych działań; należało najpierw osłabić skojarzenia łączące się z absolutystycznymi rządami Ludwika XIV. Ponadto stronnictwo proreformatorskie postanowiło oprzeć się głównie na senacie i magnaterii, podczas gdy istniał silny rozdźwięk pomiędzy nią a szlachtą. Prawdopodobnie postawienie na masy szlacheckie jako sojusznika i ich odpowiednie urobienie dla poparcia planów reform miało większe szanse powodzenia niż współpraca z dość wąską grupą możnych. Tym bardziej że już wkrótce miał ją opuścić człowiek o tyleż wielkim znaczeniu, co ambicjach – marszałek wielki koronny Jerzy Sebastian Lubomirski.
Jednakże tym, co przesądziło o krachu reform i stanowiło ponurą zapowiedź czekających państwo wewnętrznych wstrząsów, były pieniądze. A właściwie ich brak i awantura o nie. Pod koniec maja, kiedy w izbie poselskiej najpierw wysłuchano żądań, ale i gróźb żołnierzy o „zaniechaniu wszelkich działań wojennych i użyciu siły do egzekwowania należności”, a potem wszczęto debatę na temat zapłaty wojsku zaległego żołdu, doszło do kryzysu. Posłowie zażądali obliczenia stanów wojska uchwalonych przez sejm podczas ubiegłych wojen i wyrazili zgodę na zaspokojenie jedynie żądań tych spośród żołnierzy, którzy wchodzili w skład owych formalnie, zgodnie z literą prawa, istniejących jednostek. Deputaci krakowscy ostro zaprotestowali przeciw uchwaleniu dodatkowych podatków i debata została przerwana. Sejmowe frymarczenie przy wycenie żołnierskiej krwi nie mogło pozostać bez echa. Wieści szybko przedostały do oddziałów, powodując najwyższe wzburzenie i prowadząc do groźnych niepokojów. Rzeczpospolita coraz bardziej zbliżała się do wybuchu kolejnej wojny domowej.
Na początku czerwca Jan Kazimierz, który jakże często nie wyczuwał, co należy w danej chwili zrobić, a czego pod żadnym pozorem czynić nie wypada, wystąpił na forum z płomienną przemową-apelem w celu skłonienia deputatów do poparcia idei elekcji vivente rege. Usiłując uzasadnić potrzebę jej dokonania, rozpętał burzę, którą starał się rozegnać za pomocą niszczącego huraganu. Sięgnął bowiem po – jak mu wydawało – najlepszy z argumentów: postraszył zebranych szybkim staczaniem się Rzeczypospolitej w otchłań anarchii i zdumiewająco proroczą wizją jej rozbioru pomiędzy sąsiednie potęgi; miało się tak jednak stać nie z powodu owej anarchii, ale nieobrania Francuza na polski tron. To było niezwykle emocjonalne wystąpienie; jak wspominał sam Bogusław Radziwiłł, „gdy w tej materyi król mówić zaczął, wprzódy mu kapelusz spadł, i do pół izby senatorskiej się wytoczył; potem w pół mowy wypadł mu z ręki regiment [berło], a naostatek, gdy z krzesła wstawał, przez psa mało się nie obalił”. Ale na audytorium nie wywarło spodziewanego efektu. Dla ogromnej większości jego dramatyczne słowa były niczym więcej jak tylko ubranym w zgrabne figury oratorskim zabiegiem, od początku do końca obliczonym na osiągnięcie zamierzonego przez dwór celu kosztem dotychczasowych szlacheckich przywilejów. Król, królowa i ich stronnictwo skompromitowali się zupełnie, kiedy rozeszła się plotka o pomyśle sfinansowania przez Francję najemnych wojsk, z których pomocą miałaby się dokonać elekcja. I zgoła nie byliby to poznani przez Sobieskiego nad Sekwaną dragoni czy muszkieterowie, myślano o Szwedach! Im chciano powierzyć brudną robotę, gdyby nie udało się pozyskać skonfederowanych oddziałów. Po dramacie potopu i wobec powszechnej