Nikt jeszcze nie wie, że zastawił insygnia biskupie, by spłacić długi. U Żydów żytomierskich. Nie chcieli przyjąć, musiał ich przekonać. Gdy ujrzeli, co znajduje się w przywiezionej do nich biskupiej skrzyni, przykryte dla niepoznaki workowym płótnem, odskoczyli i zaczęli stękać, lamentować, machać rękami, jakby tam ujrzeli nie wiadomo co.
– Ja tego wziąć nie mogę – powiedział starszy z nich. – To dla was więcej niż srebro i złoto, a dla mnie kruszec na wagę. Gdyby to u nas znaleziono, już by z nas darli pasy.
Tak stękali, ale biskup się uparł, podniósł głos, wystraszył ich. Wzięli i wypłacili mu czystą gotówkę.
Biskup, jako że gotówki z kart nie odzyskał, chce teraz Żydom te insygnia odebrać, nasłać na nich jakichś zbrojnych – ponoć trzymają je w chałupie pod podłogą. Gdyby się ktokolwiek o tym dowiedział, nie miałby już biskup życia. Dlatego gotowy jest zrobić wszystko, by insygnia wróciły znów do domu biskupiego.
Tymczasem jednak próbuje odegrać się w faraona, licząc ufnie na pomoc Boską. I rzeczywiście, na początku dobrze mu idzie.
W izbie jest pełno dymu, przy stole siedzi ich czterech: sam biskup, jakiś podróżny ubrany z niemiecka, ale dobrze mówiący po polsku, szlachcic miejscowy, który mówi po rusińsku i klnie po rusińsku, z młodą dziewczyną, dzieckiem prawie, na kolanach. Szlachcic albo ją odpycha, gdy mu karta nie idzie, albo ją przyciąga do siebie i gładzi wtedy po prawie obnażonych piersiach, na co biskup zerka z przyganą. I jest jeszcze jakiś kupiec, który wygląda mu na przechrztę; temu też idzie karta. Przed każdym rozdaniem biskup jest całkowicie pewien, że teraz jego karty pojawią się we właściwej kolumnie, i ze zdumieniem patrzy, że jakoś znowu znalazły się po drugiej stronie. Nie może w to uwierzyć.
Polonia est paradisus Judaeorum…
Biskup Kajetan Sołtyk, koadiutor kijowski, zmęczony i niewyspany, odesłał już sekretarza i pisze teraz własnoręcznie list do biskupa kamienieckiego Mikołaja Dembowskiego.
Spiesznie i własnoręcznie donoszę Ci, Przyjacielu, żem zdrów na ciele, ale umęczony przez kłopoty, które nastają tu zewsząd tak, że czuję się czasem osaczony niby jaki dziki zwierz. Wieleś razy przyszedł mi z pomocą, tak i tym razem zwracam się do Ciebie jak do brata rodzonego, w imię naszej długoletniej przyjaźni, jakiej by próżno szukać wśród innych.
Interim…
Tymczasem… tymczasem… I teraz nie wie, co pisać. Bo jakże się wytłumaczy? Dembowski sam w karty nie gra, więc go najpewniej nie zrozumie. Biskupa Sołtyka ogarnia naraz poczucie wielkiej niesprawiedliwości, czuje w piersiach łagodny, ciepły ucisk, który chyba rozpuszcza mu serce i zamienia je w coś miękkiego i płynnego. Przypomina mu się nagle, jak obejmował biskupstwo w Żytomierzu – pierwszy przyjazd do miasta brudnego i błotnistego, otoczonego zewsząd lasem… Myśli podbiegają teraz pod jego pióro łatwo i szybko, serce na powrót zmienia się w ciało stałe i energia powraca. Biskup Kajetan Sołtyk pisze:
Pamiętasz dobrze, że jakem obejmował biskupstwo w Żytomierzu, wszelkie grzechy były tam w wielkiej popularności. Choćby wielożeństwo, to występek był powszechny. Mężowie za złe uczynki żony swoje sprzedawali i zamieniali na inne. Nałożnictwa ani rozpusty wcale nie uważano za rzecz zdrożną i ponoć przy ślubie już sobie obiecywano obopólną w tym względzie wolność. Nadto nie było żadnej obserwancji przepisów religijnych, żadnych przykazań, wszędzie grzech i zgorszenie, nadto bieda z nędzą.
Przypomnę Ci więc skrupulatnie, że diecezja podzielona była na trzy dekanaty: żytomierski – 7 parafii, z 277 wsiami i miasteczkami, chwastowski – 5 parafii, ze 100 wsiami i miasteczkami, oraz owrucki – 8 parafii z 220 wsiami i miasteczkami. W tym wszystkim tylko 25 tysięcy ludności katolickiej. Moje dochody z tych niewielkich dóbr biskupich dochodziły do 70 000 złotych polskich; przy wydatkach na konsystorz, szkołę diecezjalną toż to było nic. Sam o tym wiesz, ile z takich biednych włości jest dochodu. Własne dochody biskupie – to wsie Skryhylówka, Wepryk i Wolica.
Zaraz po przybyciu najsampierw zająłem się finansami. Okazało się, że katedra posiada w kapitałach ofiarowanych przez pobożnych ogółem sumę 48 000 złp. Kapitały te były ulokowane w dobrach prywatnych, a pewną sumę pożyczono kahałowi dubieńskiemu, z czego roczny procent wynosił 3337 złp. Wydatki zaś miałem ogromne: utrzymanie kościoła, pensje czterem wikariuszom, służbie kościelnej et caetera.
Kapituła zaś była uposażona skromnie, różne fundacje na sumę 10 300 przynosiły jej rocznie dochód 721 złp. Ze wsi darowanej przez księcia Sanguszkę dochód był jeszcze dodatkowo 700 złp, ale właściciel wsi Zwiniacz od trzech lat nie płacił procentu z pożyczonych 4000. Suma darowana przez niejakiego oficera Piotra pozostawała w rękach kanonika Zawadzkiego, który ani jej nie ulokował, ani procentu nie płacił, toż samo z sumą 2000 złp, pozostającą u kanonika Rabczewskiego. W sumie bałagan był wielki i żywo wziąłem się do naprawy finansów.
Ile zrobiłem, to sam możesz, najlepszy mój Przyjacielu, docenić. Wizytowałeś tu i sam widziałeś. Kończę teraz budowę kaplicy i gwałtowne wydatki wyczerpały na razie moją kiesę, ale rzeczy idą w dobrym kierunku, dlatego proszę Cię, Przyjacielu, o wsparcie, jakieś 15 000, które oddałbym zaraz po Wielkanocy. Rozbudziłem ofiarność wiernych, co w czasie Wielkanocy zapewne przyniesie efekty. Na przykład Jan Olszański, podkomorzy słucki, sumę 20 000 umieścił na dobrach swoich w Brusiłowie, przeznaczając jedną połowę procentów z niej dla katedry, drugą na powiększenie liczby misjonarzy. Głębocki, podczaszy bracławski, ofiarował 10 000 na ufundowanie nowej kanonii i na ołtarz w katedrze oraz dał 2000 na seminarium.
Piszę Ci to wszystko, bo wielkie robię interesa, i żebyś miał pewność, że pożyczka od Ciebie ma pokrycie. Tymczasem wdałem się w pewne niefortunne sprawy z Żydami żytomierskimi, a że w bezczelności swojej umiaru oni nie mają, potrzebowałbym tych pieniędzy jak najszybciej. Dziwi, że w naszej Rzeczypospolitej Żydzi tak jawnie urągać mogą prawom i dobremu obyczajowi. Nie na darmo papieże: Klemens VIII, Innocenty III, Grzegorz XIII i Aleksander III, nakazywali bezustannie palenie ich Talmudów, i kiedyśmy to chcieli w końcu uczynić tutaj, to nie tylko nie mieliśmy poparcia, ale nawet władze świeckie stawiały nam opór.
Rzecz to szczególna, że wypędzono Tatarów, arian, husytów, a o wypędzeniu Żydów jakoś się zapomina, choć oni krew naszą wysysają. A przecież za granicą mają już na nas swoje przysłowie: Polonia est paradisus Judaeorum…
O plebanii w Firlejowie
i mieszkającym w niej grzesznym pasterzu
Ta jesień jest jak makatka haftowana przez niewidzialne igły, tak myśli Elżbieta Drużbacka, jadąc użyczoną przez starostę bryką. Głębokie brązy w zaoranych bruzdach i jaśniejsza smuga wyschniętej ziemi na polach, do tego smoliste gałęzie, na których trzymają się jeszcze najbardziej uparte liście, tworząc pstrokate plamy. Gdzieniegdzie zieleń traw wciąż jest soczysta, jakby trawy zapomniały, że to koniec października i nocami przychodzi już mróz.
Droga jest prosta jak strzała, biegnie wzdłuż rzeki. Po lewej stronie piaszczysty jar, grunt oberwany przez jakąś dawną katastrofę. Widać tam chłopskie wozy, które podjeżdżają po żółty piasek. Niespokojne chmury płyną po niebie; raz jest mroczno i szaro, potem nagle zza chmur bucha ostre słońce i wszystkie przedmioty na ziemi stają się przerażająco wyraźne i kolczaste.
Drużbacka tęskni do córki, która właśnie spodziewa się piątego dziecka, i myśli, że właściwie to z nią powinna teraz być, nie zaś peregrynować z ekscentryczną kasztelanową po obcym kraju, a już w szczególności wyprawiać się do dóbr księdza omnibusa. Ale przecież żyje z tego jeżdżenia. Można by pomyśleć, że bycie poetką to zajęcie osiadłe,