I to tyle jego życia, nie zajęłoby mu to chyba więcej miejsca niż sam tytuł. Jego ukochana umarła przed wydaniem Nowych Aten, a one też były pisane z miłości.
Ale to dziwne zrządzenie Boskie z ostatniego czasu stało się jego udziałem chyba dlatego, żeby zaczął już rozpamiętywać swoje życie. W rysach Kossakowskiej rozpoznał jej starszą siostrę, a pani Drużbacka całe lata była u niej na służbie, właśnie u księżnej Jabłonowskiej, siostry Kossakowskiej, aż do końca. Powiedziała mu nawet, że była przy jej śmierci. To wprawiło księdza w jakieś pomieszanie – teraz Drużbacka okazała się posłanką z przeszłości. Dotyk, policzek, dłoń tamtej przeszły jakoś na nią. Nic nie jest już tak intensywne i barwne, stało się rozmyte i bez konturów. Jak sen, który znika po przebudzeniu, który ulatuje z pamięci niczym mgła znad pól. Nie bardzo to ksiądz rozumie, ale i nie chce rozumieć. Ludzie, którzy piszą księgi, myśli, nie chcą mieć własnej historii. No bo i po co? W porównaniu z tym, co jest zapisane, zawsze będzie nudna i nijaka. Ksiądz siedzi z piórem już wyschłym, aż wypala się świeca i z krótkim syknięciem gaśnie. Wtedy zalewa go ciemność.
Ksiądz Chmielowski próbuje napisać
list do JWM Pani Drużbackiej
Ksiądz Chmielowski czuje się nieusatysfakcjonowany tym, co udało mu się wypowiedzieć podczas odwiedzin pani Drużbackiej. Bo też niewiele mu się udało, chyba z wrodzonej nieśmiałości. Przechwalał się tylko, ciągnął niewiastę po kamieniach, w zimnie i wilgoci. Sama myśl, że ta mądra i wykształcona kobieta miałaby go brać za idiotę i ignoranta, rozdrażnia go. Dręczy go to, aż postanawia do niej napisać list i wyłuszczyć swoje dowody.
Zaczyna od pięknego zwrotu:
Przewodniczko Muz, Ulubienico Apollona…
Ale na tym zatrzymuje się na cały dzień. Zwrot podoba mu się gdzieś do obiadu. Przy kolacji wydaje mu się żałosny i napuszony. Dopiero wieczorem, gdy gorące korzenne wino rozgrzewa jego umysł i ciało, siada śmielej do czystej karty papieru i pisze jej podziękowania za to, że go odwiedziła w „firlejowskiej samotni” i dodała nieco światła jego monotonnemu szaremu życiu. Wierzy, że „światło” rozumieć będzie pani Drużbacka szeroko i poetycznie.
Pyta jeszcze o szczeniaki i sam zwierza się z kłopotów, że mu lis wydusił wszystkie kurki i teraz po jajka musi posyłać do chłopa. Ale nowych boi się brać, bo je znowu skaże na śmierć w lisich szczękach. I takie tam.
Nie chce się do tego przyznać, ale potem czeka i czeka na odpowiedź. Liczy w myślach, ile to poczta może iść do Buska, bo tam teraz pani Drużbacka bawi. Ale to przecież niedaleko. List już powinien być.
Wreszcie przychodzi. Roszko szuka adresata po całej plebanii i trzyma list w sztywno wyciągniętej ręce. Znajduje księdza w piwnicy, gdy ten zlewa wino.
– Aleś mnie przestraszył – wzdraga się dobrodziej. Wyciera ręce o fartuch, który zawsze zakłada, gdy bierze się do gospodarskich czynności, i ostrożnie chwyta list w dwa palce. Ale go nie otwiera. Przygląda się pieczęci i własnemu imieniu wykaligrafowanemu pięknym, świadczącym o pewności siebie pismem, którego zawijasy powiewają na papierze jak chorągwie bitewne.
Dopiero potem, z godzinę później, gdy jego biblioteka już rozgrzała się od pieca, gdy przyrządził sobie wino z korzeniami, a stopy przykrył futrem, delikatnie otwiera list i czyta:
Elżbieta Drużbacka pisze
do księdza Chmielowskiego
Boże Narodzenie 1752, Busk
Jaśnie Wielmożny Mości Dobrodzieju,
Oto przychodzi ta wielka sposobność, aby w czasie narodzin Pana Naszego Zbawiciela życzyć Ci wszelakiej pomyślności, a nadto ochrony zdrowia Twojego i dobrego samopoczucia, bośmy przecież tak krusi, że byle co powalić nas może. Oby Ci się darzyło we wszystkim i oby łaska Dzieciątka Jezus sprzyjała Ci nieskończenie.
Pod wielkim wrażeniem pozostaję od czasu wizyty w Firlejowie i przyznać muszę, żem sobie tak słynnego Księdza inaczej imaginowała: że masz wielką bibliotekę, a w niej wielu sekretarzów siedzi i wszyscy oni dla Ciebie pracują, piszą, przepisują. A tu Waszmość skromny niczym Franciszek.
U Waszmości podziwiam kunszt ogrodniczy, pomysłowość wszelką i erudycję Waszmości ogromną. Od razu po przyjeździe z wielką przyjemnością zajęłam swoje wieczory powtórnym czytaniem Nowych Aten, które przecież dobrze znam, bom się w nich zaczytywała, gdy po raz pierwszy były wydane. I gdybyż na to moje oczy pozwoliły, czytałabym godzinami. Bo teraz jest to bardziej szczególne, bo przecież znam Autora osobiście, i nawet zdarza mi się, że słyszę jego głos, jakbym czytanie na głos miała od Ciebie, Dobrodzieju. A i książka ta jest dziwnie magiczna – można ją czytać bez przerwy, to tu, to tam, i zawsze coś ciekawego w głowie zostaje, i ma się wszelkie preteksta do pomyślenia, jaki to świat jest wielki i skomplikowany, że myślą się go nijak objąć nie da, chyba tylko wyrywkami, drobinami małych zrozumień.
Teraz jednak zmrok tak szybko zapada i codziennie połyka nam chwile naszego życia, światło świec zaś jest tylko nędzną imitacją światła, której nasze oczy znieść długo nie mogą.
Wiem jednak, że zamysł Nowych Aten jest zamysłem wielkiego geniuszu i odwagi ogromnej i wielką ma zasługę dla nas wszystkich, jak żyjemy w Polszcze, bo to prawdziwe kompendium naszej wiedzy.
Jest jednakże rzecz, która mi przeszkadza w dobrej lekturze Twego dzieła, Mości Dobrodzieju, i o tym już mówiliśmy, kiedyśmy siedzieli u Ciebie w Firlejowie – a to ta łacina, a nie ona sama, lecz jej nieprzebrana obfitość, wszędzie wtrącona, niczym sól, co się zbyt obficie sypie do potrawy i zamiast podnieść jej smak, czyni ją trudną do przełknięcia.
Ja rozumiem, Mości Dobrodzieju, że łacina to język ze wszystkim otrzaskany i słów w niej poręcznych więcej niż w polskim, lecz ten, kto jej nie zna, czytać Twojej książki mógł nie będzie, zgubi się zupełnie. A myślałeś o tych chętnych do czytania, którzy łaciny nie znają, jak owi kupcy, drobni ziemianie niezbyt kształceni, a nawet i co bystrzejsi rzemieślnicy – to im przydałaby się ta wiedza, którą tak skrupulatnie zbierasz, nie zaś Twoim konfratrom, księżom i akademikom, oni i tak mają dostęp do ksiąg. Jeśli chcą oczywiście, bo chce im się nie zawsze. Nie mówię już o białogłowach, które najczęściej czytać nawet dobrze potrafią, a jako że do szkół ich nie posyłano, w łacinie od razu grzęzną.
Biskup Sołtyk pisze list do nuncjusza papieskiego
Zostawił sobie ten list do napisania wczoraj jako ostatni, ale zmogło go zmęczenie, dlatego dziś musi zacząć swój dzień od tak nieprzyjemnej sprawy. Sekretarz zaspany, tłumi ziewanie. Bawi się piórem i wypróbowuje grubość linii, gdy biskup zaczyna dyktować:
Biskup Kajetan Sołtyk, koadiutor kijowski, do nuncjusza papieskiego Mikołaja Serry, arcybiskupa mityleńskiego…
Wtedy wchodzi chłopiec podręczny od palenia w piecach i zabiera się