– Orzech – odpowiada pewnie Lejbko.
– Z czego się składa? – Teraz przechodzi do następnego, Szloma. Ten jest już mniej pewny. Patrzy na dziadka i mruga oczami:
– Ze skorupy i serca.
Elisza Szor jest zadowolony. Na oczach chłopców, powoli i teatralnie, wyjmuje jądro orzecha i zjada je, zamykając z rozkoszy oczy i mlaskając. Dziwne to jest. Mały Izrael z ostatniej ławeczki zaczyna się śmiać z dziadka – tak śmiesznie przewraca oczami.
– O, to za proste – mówi Elisza do Szloma, nagle poważniejąc. – Popatrz, tu jest jeszcze osłonka na wewnętrznej stronie skorupki i błonka, która pokrywa jądro.
Zagarnia ich dłońmi tak, żeby wszyscy chłopcy pochylili się nad orzechem.
– Chodźcie tu zobaczyć.
Wszystko po to, żeby wytłumaczyć uczniom, że tak samo jest z Torą. Skorupa to najprostsze znaczenie Tory, zwykłe opowieści, opisanie tego, co się zdarzyło. Potem – zstępujemy do głębi. Teraz dzieci piszą na swoich tabliczkach cztery litery: pej, resz, dalet, samech, a kiedy już się z tym uporają, Elisza Szor każe im głośno przeczytać, co napisali – wszystkie litery razem i każdą z osobna.
Szlomo recytuje wierszyk, ale tak, jakby nic z niego nie rozumiał:
– P – pszat – to jest sens dosłowny, R – remez – to jest sens przenośny, D – drasz – to jest to, co mówią uczeni, S – sod – to jest sens mistyczny.
Przy słowie „mistyczny” zaczyna się jąkać zupełnie jak jego matka. Jakiż on podobny do Chai, myśli ze wzruszeniem Elisza. To odkrycie poprawia mu humor, wszystkie te dzieci są z jego krwi, w każdym ma swoją część, jakby był rąbanym polanem, z którego lecą drzazgi.
– Jak się nazywają cztery rzeki wypływające z Edenu? – pyta innego chłopca, o dużych odstających uszach i drobnej twarzy. To Hilel, wnuk jego siostry. Tamten odpowiada od razu: Piszon, Giszon, Chiddekelu i Eufrat.
Wchodzi Berek Smetankes, nauczyciel, i widzi miłą oku każdego scenkę. Elisza Szor siedzi między uczniami i opowiada. Nauczyciel przybiera rozanielony wyraz twarzy, żeby przypodobać się staremu, przewraca oczami. Ma bardzo jasną skórę i prawie białe włosy, stąd przezwisko. W gruncie rzeczy boi się tego drobnego starca panicznie i nie zna nikogo, kto by się go nie bał. Może tylko obie Chaje, duża i mała – córka i synowa. Te poczynają sobie ze starym, jak chcą.
– Było kiedyś czterech wielkich mędrców, którzy nazywali się Ben Asaji, Ben Soma, Elisza ben Abuja i Rabbi Akiba. Jeden po drugim weszli oni do raju – zaczyna stary. – Ben Asaji zobaczył i umarł.
Elisza Szor zawiesza głos, milknie dramatycznie i z podniesionymi wysoko brwiami sprawdza, jaki efekt wywołały jego słowa. Mały Hilel otworzył buzię ze zdziwienia.
– Co to znaczy? – pyta Szor chłopców, ale oczywiście nikt mu nie odpowiada, więc podnosi palec do góry i kończy: – A to znaczy, że wszedł do rzeki Piszon, której nazwę tłumaczy się tak: „Usta, które uczą się dokładnego sensu”.
Prostuje drugi palec i mówi:
– Ben Soma zobaczył i postradał zmysły. – Krzywi twarz w grymasie i dzieci śmieją się. – A to co znaczy? To znaczy, że wszedł do rzeki Giszon, której nazwa mówi, że człowiek widzi tylko sens alegoryczny.
Wie, że dzieci i tak nie rozumieją wiele z tego, co mówi. Nie szkodzi. Nie muszą rozumieć, ważne, żeby nauczyły się na pamięć. Potem zrozumieją.
– Elisza ben Abuja – ciągnie – spojrzał i stał się odszczepieńcem. Co znaczy, że wszedł do rzeki Chiddekelu i pogubił się w wielu możliwych rozumieniach.
Wskazuje trzema palcami małego Izaaka, który zaczyna się kręcić.
– Tylko Rabbi Akiba wszedł do raju i wyszedł bez szwanku, co znaczy, że zanurzywszy się w Eufracie, przeniknął najgłębszy, mistyczny sens. Takie są cztery drogi czytania i rozumienia.
Dzieci patrzą łakomie na orzechy, które leżą przed nim na stole. Dziadek rozłupuje je w dłoniach i rozdaje chłopcom. Patrzy uważnie, jak je jedzą do ostatniej okruszyny. Potem wychodzi, twarz mu się ściąga, znika uśmiech i labiryntami swego domu, który wygląda jak ul pszczeli, idzie do Jenty.
Jenta, czyli zły moment na śmierć
Jentę przywieźli z Korolówki jej wnuk Izrael z żoną Soblą, którzy także zostali zaproszeni na wesele. Oni też są „swoi”, jak wszyscy tutaj. Mieszkają daleko od siebie, ale trzymają się razem.
Teraz właściwie żałują tego, co zrobili, i nikt nie pamięta, czyj to był pomysł. To nic, że babka chciała. Zawsze bali się babki, bo rządziła całym domem. Nie można jej było odmówić. Teraz drżą, że babka umrze w domu Szorów, i to w trakcie wesela, co położy się na zawsze cieniem na życiu młodych. Gdy wsiadali w Korolówce do krytego plandeką wozu, który wspólnie z innymi gośćmi wynajęli, Jenta była zupełnie zdrowa i nawet sama wspięła się na siedzenie. Potem kazała dać sobie tabaki i tak jechali, śpiewając, a potem, zmęczeni, próbowali przysnąć. Patrzyła zza płóciennej plandeki, brudnej i poszarpanej, jak świat cały zostaje za nimi i układa się w kręte linie drogi, miedz, drzew i horyzontu.
Jechali dwa dni, powóz trząsł niemiłosiernie, ale stara Jenta znosiła to dobrze. Nocowali u rodziny w Buczaczu i o świcie następnego dnia ruszyli dalej. Po drodze dopadła ich taka mgła, że nagle zrobiło się wszystkim weselnikom nieswojo, i właśnie wtedy Jenta zaczęła pojękiwać, jakby domagała się uwagi pozostałych. Mgła jest mętną wodą, poruszają się w niej różne złe siły, które mącą umysł człowiekowi i zwierzęciu. Czy koń nie zjedzie z drogi i nie zaprowadzi ich wszystkich na stromy brzeg rzeki, skąd runą w przepaść? Albo czy nie dopadną ich jakieś niedotworzone siły, złe i okrutne, czy nie otworzy się w drodze zejście do jaskini, w której trzymają skarby podziemne karły, tak samo brzydkie, jak bogate? Może z tego strachu babka zasłabła.
W południe mgła opadła i zobaczyli niedaleko przed sobą wielką, niesamowitą bryłę zamku w Podhajcach, niezamieszkanego i popadającego w ruinę. Krążyły nad nim wielkie stada wron, które raz po raz zrywały się z na wpół zawalonego dachu. Mgła cofała się przed ich przeraźliwym krakaniem, które odbijało się od murów i wracało echem. Izrael i jego żona, Sobla, najstarsi na wozie, zarządzili postój. Rozłożyli się przy drodze, żeby odpocząć, wyciągnęli bułki, owoce i wodę, ale babka już nic nie jadła. Wypiła tylko kilka kropel.
Kiedy późną nocą dojechali w końcu do Rohatyna, nie mogła ustać na nogach, zataczała się i trzeba było skrzyknąć mężczyzn, żeby ją przenieśli do domu. Okazali się zresztą niepotrzebni, wystarczył jeden. Ile mogła ważyć stara Jenta? Tyle co nic. Co chuda koza.
Elisza Szor przyjął swoją ciotkę z pewnym zakłopotaniem, dał jej porządne posłanie w malutkiej izbie i przykazał kobietom, żeby o nią dbały. Po południu poszedł do niej i teraz coś tam szepczą, jak zwykle. Znają się całe życie.
Elisza patrzy na nią z troską. Jenta wie, o co mu chodzi:
– Zły moment, co?
Elisza nie odpowiada. Jenta mruży łagodnie oczy.
– A czy jest dobry czas na śmierć? – stwierdza w końcu filozoficznie Elisza.
Jenta mówi, że poczeka, aż przetoczy się ten tłum gości, od których oddechów parują szyby w oknach, a powietrze robi się ciężkie. Poczeka, aż weselnicy wyjadą do siebie po tańcach i wódce, aż wymiecie się zgniecione, brudne trociny z podłóg i wymyje naczynia. Elisza patrzy na nią niby zatroskany, ale myślami jest gdzie indziej.
Jenta nigdy nie lubiła Eliszy Szora. To człowiek, co jest w środku jak dom o wielu izbach – w jednej to,