„Z anatomicznego punktu widzenia penis jest usytuowany bardzo niefortunnie, jeżeli chodzi o zapewnienie satysfakcji kobiecie. Lepiej więc, gdy mężczyźni zostawią w spokoju ten niedojrzały organ, skupiając się za to na nauce wywoływania orgazmu językiem” – radzi Sally Tisdale.
Brzmi to śmiesznie, ale w pewnym sensie możemy doświadczyć orgazmu przy udziale języka. Nie chodzi o to, by miał on zastępować członek. Jeśli już, stanowi dodatek, który wzmaga jego siłę. Mężczyźni często żartują z tego, że mają dwie głowy, większą i mniejszą, które nawzajem się zwalczają. Ale seks oralny, jeśli umiesz poddać się nastrojowi chwili, wprowadzi cię w sferę, w której obie głowy jednoczą się w staraniach o pobudzenie. Ty i twoja partnerka staniecie się jednym.
Rozdział 6: Jej bóstwo domowe
Wyobraź sobie świat, w którym orgazm kobiety, tak samo jak orgazm mężczyzny, stanowi konieczny i decydujący element aktu rozmnażania. Świat, w którym przetrwanie ludzkości jest zależne od doznania orgazmu przez oboje partnerów w momencie zapłodnienia. W tym dziwacznym świecie o wyborze partnera nie decyduje jego zdolność do walki o terytorium czy piękny wygląd, ale umiejętność zapewniania ekstazy partnerce. Jedynie ci, którzy są w stanie doświadczać własnej przyjemności jako części przyjemności kobiety, znajdą akceptację w grupie. Pozostałych czeka wykluczenie, zepchnięcie na margines, wygnanie.
Brzmi to dziwnie, jak żywcem wyjęte z powieści Margaret Atwood[9] albo obscenicznego epizodu z serialu Strefa mroku. Nie zmienia to jednak faktu, że od osiemnastego wieku naukowcy, lekarze i filozofowie byli przekonani, że orgazm kobiety jest integralnym składnikiem procesu rozmnażania. Natalie Angier zauważa, że również starożytni nie widzieli różnicy pomiędzy zdolnością kobiet i mężczyzn do osiągania seksualnej przyjemności oraz uważali, że jej satysfakcja jest niezbędna do zapłodnienia. Galen głosił zaś, że kobieta nie może zajść w ciążę, jeżeli nie zaznaje ekstazy.
Taki typ „nienaukowego” myślenia sięga tysiące lat wstecz, do czasów poprzedzających patriarchów. W erze matriarchatu oraz kultu bogiń, kiedy seksualność kobiety znajdowała społeczne uznanie jako życiodajna siła, oddawano jej cześć w formie wyszukanych rytuałów odprawianych w świątyniach z użyciem specjalnych strojów, kadzideł, poezji, muzyki, potraw i wina.
Zwykliśmy uznawać za oczywiste, że nasze społeczeństwo traktuje seks jako proces linearny, składający się z gry wstępnej, penetracji pochwy i męskiego orgazmu. Z uwagi na rolę w akcie prokreacji szczytowanie mężczyzny połączone z wytryskiem jest w naszej kulturze utożsamiane z definicją seksu. Zdaje się wyznaczać sens aktu seksualnego, niezależnie od miejsca, jakie zajmuje w nim kobieta, oraz bez względu na jej biologiczną zdolność do przeżywania wielokrotnego orgazmu. Orgazm mężczyzny jest znaczącym wydarzeniem, które decyduje zarówno o tym, co następuje przedtem, jak i potem. Przez swą nieodzowność zyskuje społeczne uznanie, w przeciwieństwie do doznań kobiety.
Jak do tego doszło? Jeszcze do siedemnastego wieku zachodnia nauka oraz społeczeństwo przyjmowały „jednopłciowy” sposób postrzegania ludzkiej anatomii, twierdząc, że męskie i żeńskie genitalia są podobne i w podobny sposób funkcjonują, doprowadzając do orgazmu. Tak długo, jak dominował ów punkt widzenia, zdolność kobiet do doświadczania przyjemności, choć nie zawsze respektowana, spotykała się ze zrozumieniem.
Jak twierdzi Rebecca Chalker, autorka wnikliwej książki The Clitoral Truth, w osiemnastym i dziewiętnastym wieku wraz z postępem cywilizacji Zachodu, a jednocześnie wraz ze wzrostem kobiecych frustracji, „żeńska seksualność zaczęła być postrzegana jako zupełnie inna od męskiej – coraz bardziej słaba, nieskalana i beznamiętna”.
„Anatomowie zaczęli przyporządkowywać elementy łechtaczki do układu rozrodczego albo wydalniczego – kontynuuje Chalker. – Ilustracje w podręcznikach medycznych stawały się coraz bardziej uproszczone, części tego organu pozostawiano bez opisu. W czasach wiktoriańskich orgazm, dotąd akceptowany jako naturalny element seksualnego repertuaru kobiety, zyskał opinię niepotrzebnego, gorszącego, a nawet niezdrowego”.
A potem, jak gdyby łechtaczce mało było jeszcze problemów, pojawił się psychoanalityk z Wielkim Cygarem… Chociaż czasami, niezależnie od rozmiaru, cygaro to po prostu tylko cygaro.
W pierwszych słowach eseju zatytułowanego The Functions and Disorders of the Reproductive Organs znany wiktoriański lekarz William Acton stwierdził: „Pozwolę sobie zaznaczyć, że większości kobiet (na szczęście dla społeczeństwa) nie nękają zbytnio żadne doznania seksualne. To, co dla mężczyzn jest normalne, dla kobiet stanowi jedynie wyjątek”.
Rozdział 7: Byle dalej od Freuda
Zygmunt Freud wyrobił sobie nazwisko, demonizując łechtaczkę i tworząc iście groteskowy obraz kobiecej seksualności. Szerzył on pogląd, że łechtaczka jest niedorozwiniętym źródłem seksualnej przyjemności, zaledwie przystawką do bardziej „dojrzałego” orgazmu pochwowego, do którego oczywiście może dojść jedynie wskutek stosunku genitalnego. Szczególnie przewrotne jest to, że w czasie formułowania swych postulatów Freud miał raczej jednoznaczne pojęcie o anatomicznej roli tego narządu, zamiast jednak rzetelnej wiedzy naukowej wolał promować osobiste poglądy. Mówiąc krótko, dopuścił się poważnego nadużycia swego publicznego autorytetu.
„Co jest dla kobiecości przełomowe, łechtaczka powinna w całości lub częściowo odstąpić swą wrażliwość, a zarazem swe znaczenie pochwie”.
Freud zdegradował łechtaczkę kosztem pochwy, określając orgazm łechtaczkowy jako „dziecinny”. Według niego dorosłe kobiety powinny powściągnąć swe żądze związane z tym organem i rozwijać w sobie pragnienie penetracji. Ale czy nie chodzi tu raczej o penisa? Penetracja? Kobieca masturbacja została skrytykowana za tworzenie uzależnienia od łechtaczki, seks oralny zaś po prostu był verboten. Freud nie pozostawiał żadnej innej możliwości. Jeżeli kobieta nie osiągała przyjemności podczas penetracji, coś z nią musiało być nie w porządku. W eseju The Cultural Psychology of the Clitoris doktor Thomas Lowry pisze: „Idea, która w 1910 roku zaświtała w głowie Freuda, pozbawiona była śladów opartej na doświadczeniu argumentacji i przypuszczalnie więcej wywołała niepotrzebnych zmartwień niż jakichkolwiek innych wrażeń”.
Od chwili, gdy stało się oczywiste, że wrażliwe zakończenia nerwowe odpowiadające za doznania seksualne mieszczą się na zewnątrz kobiecych genitaliów, poglądy Freuda przestały mieć cokolwiek wspólnego z rzetelną fizjologią czy anatomią. Bliżej im było raczej do filozoficznej koncepcji ludzkiej seksualności, popierającej model oparty na penetracji i zapłodnieniu. Wskutek tego kobieca seksualność została wchłonięta przez męską. Tu zaczynają się schody.
„Dokonane pobieżnie przez Freuda potępienie łechtaczki jako ważnego centrum doznań miało piorunujący wpływ na to, jak lekarze i fizjolodzy postrzegali seksualność kobiety. Wygląda to tak, jakby przez większość dwudziestego wieku wiedza dotycząca rozległej anatomii kobiecych genitaliów była całkowicie nieobecna. Pamięć o łechtaczce ulegała stopniowemu zanikowi, aż wreszcie zapadła w anatomiczną nicość” – twierdzi Chalker.
Niestety, gdyby tylko Freud, który sam przyznał, że „anatomia jest przeznaczeniem”, posiadał nieco wyczucia, mógłby dostrzec, że ten wszechmocny organ wyłoni się ostatecznie z popiołów jego mocno przereklamowanego cygara. Oddając Freudowi sprawiedliwość, należy wspomnieć,