Zabójczy kusiciel (t.4). Kristen Ashley. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Kristen Ashley
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Rock Chick
Жанр произведения: Остросюжетные любовные романы
Год издания: 0
isbn: 978-83-287-1504-2
Скачать книгу
jeszcze gorszą nastolatką, zawsze na misji ratowania ptaszka ze złamanym skrzydełkiem, nieśmiałej koleżanki albo lasów w Brazylii, których nie widziałam na oczy. Nie imprezowałam i nie odpalało mi w taki przeciętny sposób, ale nie było łatwo.

      Zostałam pracownikiem pomocy społecznej, co martwiło Nicka. Jego zdaniem nie potrzebowałam więcej „przypadków”.

      – Chryste, ratowałaś drzewa, zrobiłaś z klasowej sieroty królową balu i brałaś udział w marszach przeciwko przemocy domowej. Nie uratujesz całego świata, Jules – protestował Nick.

      – Może nie, ale warto próbować – zapewniłam z młodzieńczą brawurą.

      – W takim razie mogę mieć tylko nadzieję, że Bóg uratuje nas wszystkich przed tobą, ratującą nas wszystkich. – Taki był Nick.

      Po studiach pracowałam w kilku miejscach i trzymałam się z dala od kłopotów. Nick uznał, że się ustatkowałam, i to uśpiło jego czujność.

      Zaczęłam pracować w azylu King’s Shelter z dziećmi, które uciekły z domów.

      Przez jakiś czas wszystko się układało. Znalazłam swoją niszę, dzieciaki mnie akceptowały. Aż do tamtego dnia cztery miesiące temu, gdy przyszłam do pracy i zobaczyłam, że Roam i Sniff dziwnie wyglądają.

      ***

      Wróciłam do kuchni, otworzyłam butelkę czerwonego wina i nalałam sobie do jednego z moich dużych kieliszków. Wróciłam do salonu i położyłam się na szezlongu.

      Boo natychmiast umościł się na moich kolanach.

      – Miau – oznajmił.

      – Cicho, mamusia myśli – poinformowałam go i zaczęłam drapać pod brodą.

      Zamruczał.

      Piłam wino, patrzyłam w okno i przypominałam sobie, jak to było. Chociaż wcale nie chciałam tego pamiętać.

      ***

      Roam, Sniff i Park byli pod moją opieką. Udało mi się do nich zbliżyć. Trwało to kilka miesięcy, ale w końcu mi zaufali.

      Byli na ulicy od kilku lat, chociaż żaden z nich nie miał nawet szesnastki. Ściągnęłam ich do azylu, przyłażąc codziennie na 16. Street Mall, gdzie się kręcili, i rozmawiając z nimi. Ściągnęłam do azylu wiele dzieciaków; potem organizowałam terapię, potem spotkanie z rodzicami (jeśli robiło się dobrze), potem terapię rodzinną, a potem wracali do domu (jeśli zrobiło się bardzo dobrze).

      Roam, Sniff i Park nie wracali do domu. Opowiedzieli mi, co się tam działo; to było zło w czystej postaci i nie było opcji, żebym próbowała zorganizować spotkanie z ich rodzicami. Dlatego chciałam tylko, żeby byli czyści, bezpieczni, żeby mogli się uczyć i mieli coś do jedzenia.

      A potem, tamtego dnia, tamtego chujowego, strasznego dnia przyjechałam do King’s i zobaczyłam, że Parka nie ma. Od razu wiedziałam, że Roam i Sniff coś wiedzą.

      Przyszpiliłam Sniffa, najsłabszego z ich paczki, i spytałam, gdzie Park.

      – Nie wiem – odparł.

      Park się we mnie durzył, wiedziałam to i czasem wykorzystywałam. Nie chodziło o to, że byłam, jak mawiał Nick i jak uważali oboje z ciocią, „wyjątkowo piękna”. Mówił tak, bo mnie kochał, ale ja miałam lustro i nie uważałam się za jakiś cud świata. Miałam czarne włosy jak tata, tylko moje były długie i kręcone, miałam fiołkowe oczy mamy, jej jasną cerę oraz krągłości. Nie wygrałabym żadnego konkursu miss, ale też nikt nie kazałby mi zakładać worka na głowę. Tak naprawdę ja też lubiłam Parka, tylko inaczej, niż on mnie.

      Był zabawny, słodki i cholernie inteligentny. Rozśmieszał mnie do bólu brzucha, a gdy na mnie patrzył, wiedziałam, że jestem ważna.

      Zaczynało do mnie docierać, że nie uratuję całego świata, ale miałam cholerną pewność, że uratuję Parka, nawet gdyby miało mnie to zabić. Wiem, że powinnam utrzymać dys­tans, ale kochałam tego dzieciaka. Kochałam całą trójkę.

      Park wiedział, że będę dzisiaj w King’s, i nie przegapiłby okazji, żeby się ze mną zobaczyć.

      – Sniff, jeśli mi nie powiesz, zero deseru – zagroziłam.

      Sniff był łasuchem.

      – Nie wiem, Law. Po prostu go tutaj nie ma.

      To poświęcenie zaskoczyło mnie i nie wróżyło dobrze. Sniff wiedział, że coś się dzieje i że może być z tego problem. Park był zbyt inteligentny, potrzebował wyzwań, żeby jego aktywny umysł mógł się oderwać, zwłaszcza od tego gównianego życia. Wpadał w kłopoty, szukając przygód i wyzwolenia, i sposobu, żeby mieć spokój od tego wszystkiego. Miałam z nim pełne ręce roboty, jak zresztą z całą tą trójką.

      Złapałam Sniffa za rękaw zbyt dużego T-shirtu i pociągnęłam do Roama.

      – Ruchy, chłopaki. Idziemy szukać Parka.

      Poszli ze mną, głównie dlatego, że to oznaczało przejażdżkę Hazel.

      Znaleźliśmy go. Chwilę to trwało, bo objechaliśmy wszystkie jego miejscówki, a trochę tego było, ale znaleźliśmy.

      Nigdy nie zapomnę tego widoku. Strzykawka leżała na ulicy przy nieruchomej ręce. Trefny towar. Park był sztywny, zaczęło się już stężenie pośmiertne. Miał otwarte oczy, jego śniada skóra była blada. Patrzyłam na niego długą chwilę, w końcu wrzasnęłam:

      – Kurwa mać!

      Sniff zwymiotował.

      Roam przycisnął dłonie do głowy i cały czas patrzył na martwego przyjaciela.

      Bluzgałam dalej, a potem przykucnęłam przy Parku i patrzyłam.

      Wyglądał zupełnie inaczej. Nigdy nie spotkałam kogoś tak pełnego życia jak Park; więc teraz, gdy leżał tak bez ruchu, wyglądał jak ktoś zupełnie inny.

      Spuściłam głowę i zaklęłam znowu. Potem wzięłam telefon i wezwałam policję. A potem znów patrzyłam na Parka. Gdy poczułam, że ten obraz wrył mi się w mózg, zamknęłam oczy. Ale wypalił mi się również pod powiekami.

      I wtedy zrozumiałam, co muszę zrobić. W tej jednej chwili. Wstałam i spojrzałam na Roama.

      – Kto mu sprzedał to gówno?

      Roam był czarny, wysoki, tyczkowaty i zapowiadał się na przystojniaka. Sniff był biały, chudy i miał trądzik. Park był Amerykaninem meksykańskiego pochodzenia, średniego wzrostu i już był przystojny. Gdyby miał szanse dorosnąć, byłby seksowny jak diabli.

      Czułam, że Roam balansuje na krawędzi. Nigdy nie wiedziałam, czy zdołam do niego dotrzeć, za każdym razem, gdy przychodziłam do King’s, trzymałam kciuki, żeby go zastać, jakby to był jedyny wskaźnik, że to, co robię, działa.

      Roam patrzył na mnie bez słowa swoimi czarnymi oczami.

      Oparłam dłonie na jego piersi, pchnęłam go na ścianę budynku, zajrzałam mu w oczy. Roam miał piętnaście lat, ale był dziesięć centymetrów wyższy ode mnie i gdyby chciał, szybko by sobie ze mną poradził.

      Nie próbował.

      – Kto mu sprzedał ten jebany towar?

      – Nie wiem, jak on się nazywa.

      – Możesz mi go pokazać?

      Zaskoczyłam go.

      – Law…

      Tylko tyle i już wiedziałam, że może.

      – Dzisiaj – poleciłam.

      Twarz mu stężała i wiedziałam