– A dokąd właściwie lecicie? – zapytał Fan.
>> Na koniec wszechświata. Nasz statek nazywa się Czubek Igły. Pamiętasz tę nazwę?
– Pamiętam. To był statek, który odkrył prawo zmniejszania się gęstości w świecie Komory.
>> Zgadza się. Nie wiemy, co tam znajdziemy.
– Czy w superwszechświecie są inne komory? – dociekał Fan.
>> Wybiegasz myślą daleko do przodu.
– A jak mógłbym nie wybiegać?
>> Więc pomyśl, że w bardzo dużej skale jest wiele małych komór. Są tam, ale trudno je znaleźć. Mimo to polecimy tam i poszukamy ich.
– Jesteście naprawdę zdumiewający – rzekł Fan z uśmiechem. Czuł głęboki podziw dla śmiałości obcych.
>> No cóż, bardzo przyjemnie się z tobą gawędzi, ale musimy się spieszyć. Pięćdziesiąt tysięcy lat to szmat czasu, a my się codziennie spalamy, by tak rzec. Miło było się z tobą spotkać. I pamiętaj: góry występują powszechnie.
Gęstość chmur z kryształków lodu zamazała ostatnie słowa. A po tych kilku niewyraźnych słowach zaczęła się też zamazywać sama gigantyczna kula, gasnąc i stając się coraz mniejsza. Wkrótce skurczyła się do wielkości plamki, punkciku, jednej z gwiazd na bezkresnym niebie. Odleciała dużo szybciej, niż się pojawiła, i po kilku minutach zupełnie zniknęła za zachodnim horyzontem.
Wszystko pomiędzy niebem i oceanem ponownie spowiła głęboka czerń. Mrok pochłonął lodowe chmury i wir cyklonu, po którym został tylko nikły ślad w postaci ledwie widocznych chaotycznych kłębów na niebie. Jego wycie raptownie przycichło i wkrótce przeszło w słabe zawodzenie, które też niebawem zamarło. Pozostał tylko szum fal.
Feng Fan nagle doznał wrażenia, że spada. Rozejrzawszy się, zobaczył, że ocean zaczyna się powoli zmieniać. Idealnie okrągły szczyt wodnej góry zaczął się spłaszczać, jak otwierany gigantyczny parasol. Fan wiedział, że góra się rozpływa i że on sam spada z wysokości dziesięciu tysięcy metrów. Po kilku minutach woda, na której powierzchni się unosił, przestała opadać, bo dotarła do poziomu oceanu. Siła upadku spowodowała, że głęboko się zanurzył.
Na szczęście tym razem nie zaczął tonąć i ciśnienie szybko wyrzuciło go na powierzchnię. Gdy się tam znalazł, zdał sobie sprawę, że góra całkowicie zniknęła w oceanie. Wyglądało tak, jakby nigdy jej nie było. Rozwiał się też cyklon, chociaż Fan wciąż czuł huraganowy wiatr, który smagał go, wznosząc wysokie fale. Jednak wkrótce ocean się uspokoił i jego powierzchnia się wygładziła.
Gdy rozproszyły się chmury kryształków lodu, nad Fanem rozpostarło się rozgwieżdżone niebo.
Spojrzał na gwiazdy, myśląc o tamtym odległym świecie, tak dalekim, że nawet światło dnia musiało się chwiać z wyczerpania, zanim dotarło stamtąd do Ziemi. Dawno temu na oceanie na tamtej planecie podniósł wzrok ku gwiazdom, tak jak on teraz, Gagarin ze świata Komory. Pomimo dzielącej ich ogromnej pustki przestrzeni kosmicznej i czasu Fan poczuł, że łączy ich wspólnota ducha.
Nagle ogarnęły go mdłości i zwymiotował. Po smaku czuł, że to krew. Kilka kilometrów nad poziomem morza, na szczycie wodnej góry, dostał choroby wysokościowej. Doznał obrzęku płuc i doszło do krwotoku. Natychmiast zrozumiał, że sytuacja jest poważna. Nagły wzrost siły grawitacji sprawił, że był zbyt słaby, by się poruszać. Na powierzchni utrzymywała go tylko kamizelka ratunkowa. Nie miał pojęcia o losie Otwartego Oceanu, ale był prawie pewien, że w promieniu co najmniej pół kilometra nie ma żadnego statku ani łodzi.
Kiedy znajdował się na szczycie, czuł, że jego życie się spełniło. Mógł tam spokojnie umrzeć. Jednak teraz nie było na Ziemi człowieka, którego bardziej niż jego przerażałaby śmierć. Wspiął się niegdyś na skalny dach naszej planety, a niedawno również na najwyższy wodny szczyt na świecie.
Jaka góra została mu do zdobycia?
Musiał przeżyć, musiał się dowiedzieć. Powrócił pierwotny strach, którym napełniła go tamta śnieżna zamieć w Himalajach. Wtedy sprawił on, że przeciął linę, która łączyła go z towarzyszami i ukochaną. Przypieczętował tym ich los. Teraz wiedział, że postąpił słusznie. Gdyby było coś, co musiałby zdradzić, by ocalić życie, zdradziłby to.
Musiał żyć. Czekał na niego wszechświat gór.
SŁOŃCE CHIN
Prolog
Shui Wah wziął z drżących rąk matki małe zawiniątko. Zawierało parę butów na grubej podeszwie, które sama uszyła, trzy kluski ugotowane na parze, dwie bardzo połatane kurtki i dwadzieścia juanów. Jego ojciec siedział w kucki przy drodze, ponuro paląc długą fajkę.
– Nasz syn wyjeżdża. Zabiłoby cię przybranie dobrej miny? – złajała go mama. Spotkawszy się z kamiennym milczeniem, dodała: – Stać cię na wybudowanie dla niego domu i znalezienie mu żony?
– A więc idź! Na wschód czy na zachód, wszyscy w końcu odchodzą! Lepiej bym wyszedł na wychowaniu gromadki szczeniąt! – krzyknął tata, nie patrząc na syna.
Shui spojrzał na wioskę, w której się urodził i wychował. Nękani ustawiczną suszą mieszkańcy ledwie wiązali koniec z końcem, korzystając z odrobiny deszczówki, którą udało się im zgromadzić w zbiornikach. Rodzice Shuiego nie mieli pieniędzy na budowę cementowego zbiornika, musieli się więc zadowolić wykopanym w ziemi. W gorące dni woda cuchnęła. W minionych latach tę stęchłą wodę można było bezpiecznie pić po przegotowaniu, tyle że była trochę kwaśna i gorzka. Jednak tego lata nawet przegotowana wywoływała u nich biegunkę. Od lekarza wojskowego usłyszeli, że może się do niej przedostawać z gruntu jakiś toksyczny minerał.
Rzuciwszy po raz ostatni okiem na ojca, Shui odwrócił się i odszedł. Nie oglądał się za siebie. Nie spodziewał się, że ojciec odprowadza go wzrokiem. Kiedy ojca ogarniał smutek, siedział godzinami w kucki ze swoją fajką, bez ruchu, jakby stał się grudą zeschniętego błota na żółtej ziemi. Ale Shui wyraźnie widział jego twarz, a może lepiej byłoby powiedzieć, że po niej stąpał. Wokół rozciągały się północno-zachodnie Chiny, bezmiar pomarszczonej ochry, pobrużdżony pęknięciami i szczelinami wywołanymi erozją. Czy twarz rolnika różniła się od tego krajobrazu? Drzewa, ziemia, domy, ludzie – wszystko było poczerniałe, pożółkłe, pomarszczone. Nie widział oczu w tej ciągnącej się po horyzont twarzy, ale czuł, że tam są i patrzą w niebo. W młodości w tych oczach widać było pragnienie deszczu, w podeszłym wieku stawały się szkliste.
Prawdę mówiąc, ta ogromna twarz zawsze była bez wyrazu. Shui nie wierzył, że kiedykolwiek była młoda.
Nagle powiał wiatr i drogę spowił żółty kurz. Shui szedł nią, krocząc ku nowemu życiu. Ta droga miała go doprowadzić do miejsc, jakie nie pojawiały się w jego najśmielszych marzeniach.
Cel życiowy nr 1:
Napić się wody, która nie jest gorzka, zarobić trochę pieniędzy
– Och, ile tu świateł!
Kiedy Shui dotarł do skupiska wielu nielegalnych szybów i pieców, które tworzyły osiedle górnicze, zapadła już noc.
– Tu? Coś ty! W mieście to dopiero jest dużo świateł – powiedział Guo Qiang, który wyszedł mu na spotkanie. Guo pochodził z tej samej wioski, ale wyjechał z niej wiele lat temu.
Shui ruszył za nim do hotelu robotniczego, gdzie miał przenocować. Przy kolacji odkrył z przyjemnością, że woda ma miły, słodki smak. Guo wyjaśnił mu, że na osiedlu wywiercono głęboką studnię, więc to naturalne, że woda jest dobra.
– Ale