Wędrująca Ziemia. Cixin Liu. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Cixin Liu
Издательство: PDW
Серия: s-f
Жанр произведения: Историческая фантастика
Год издания: 0
isbn: 9788381887960
Скачать книгу
trzeba

      Ale zawołaj mnie, gdy nadejdzie czas

      Gdy ludzie znów ujrzą błękit nieba

      Wiem, że zostałem zapomniany

      Wieki minęły od naszej ze Słońcem rozłąki

      Ale zawołaj mnie, gdy nadejdzie czas

      Gdy na każdej gałęzi znów zakwitną pąki

      Za każdym razem, kiedy słyszę tę piosenkę, moje sztywne, starzejące się ciało zalewa fala ciepła, a do moich starczych oczu napływają łzy. Widzę oczami wyobraźni, jak nad horyzont wznoszą się jedno po drugim trzy złote słońca Alfy Centauri, opromieniając wszystko swoim ciepłym światłem. Zestalona atmosfera stopniała i niebo jest znowu czyste i błękitne. Z rozmarzniętej ziemi wykiełkowały zasiane tam przed dwoma tysiącami lat ziarna i tchnęły w planetę nowe życie. Widzę moich potomków, od których dzieli mnie sto pokoleń, śmiejących się i bawiących na zielonej trawie. Przez łąki płyną czyste strumienie, w których pluskają małe, srebrzyste rybki. Widzę Kayoko pochylającą się ku mnie nad zieloną ziemią. Jest młoda i piękna jak anioł…

      „Ach, Ziemia, moja wędrująca Ziemia…”

      GÓRA

      Rozdział 1

      Tam, gdzie jest góra

      – Dzisiaj chcę cię w końcu zmusić, żebyś mi powiedział, dlaczego nigdy nie schodzisz na ląd – oświadczył kapitan, marszcząc brwi. – Pływasz ze mną już od pięciu lat i w tym czasie Otwarty Ocean cumował w tylu portach, że nie jestem w stanie ich zliczyć, a ty ani razu nie zszedłeś ze statku. Nawet kiedy wróciliśmy do Chin. I nawet w ubiegłym roku w Qingdao, gdzie statek musiał przejść remont. Jesteś ostatnią osobą, której musiałbym przypomnieć, że panowały tu wtedy niesamowity bałagan i hałas. A mimo to ty przez dwa miesiące siedziałeś w swojej kajucie – ciągnął kapitan, bacznie wpatrując się w Feng Fana.

      – Przypominam ci tego faceta, którego grał Tim Roth w Człowieku legendzie? – zapytał Fan.

      – Chcesz powiedzieć, że jeśli kiedykolwiek zatopimy statek, to chcesz tak jak on pójść z nim na dno? – zaripostował kapitan, niepewny, czy Fan mówi poważnie, czy żartuje.

      – Zmienię statek. Na statkach oceanicznych zawsze znajdzie się miejsce dla inżyniera geologa, który nigdy nie schodzi na ląd – odparł Fan.

      Kapitan wrócił do pierwotnego tematu.

      – To naturalnie rodzi pytanie: Czy na lądzie jest coś, co cię przed tym powstrzymuje?

      – Wprost przeciwnie. Jest tam coś, za czym tęsknię.

      – I cóż to takiego? – zapytał kapitan z zaciekawieniem, ale też z lekką niecierpliwością.

      – Góry – powiedział Fan ze wzrokiem utkwionym w dal.

      Stali na lewej burcie prowadzącego badania oceanograficzne statku Otwarty Ocean i patrzyli na wody równikowego Pacyfiku. Po raz pierwszy statek przepłynął przez równik rok temu. Ulegli wtedy kaprysowi i uczcili to odwieczną ceremonią organizowaną z okazji przekroczenia tej linii. Jednak odkrycie na dnie morskim złoża manganu sprawiło, że przekraczali ją potem więcej razy, niż ktokolwiek z załogi zdołałby spamiętać. Zdążyli zupełnie zapomnieć o tej niewidzialnej granicy.

      Kiedy słońce zachodziło powoli za horyzont, Fan zauważył, że ocean jest niezwykle spokojny. Prawdę mówiąc, nigdy dotąd nie widział, by jego powierzchnia była tak gładka. Przypominał mu himalajskie jeziora o tak nieruchomych taflach, że wydawały się czarne i wyglądały jak oczy Ziemi. Pewnego razu on i jego dwaj towarzysze z zespołu podejrzeli kąpiącą się w jednym z takich jezior tybetańską dziewczynę. Nakryli ich na tym pasterze i rzucili się za nimi w pogoń z wyciągniętymi z pochew nożami. Nie zdołali ich dogonić, więc zaczęli rzucać w nich kamieniami. To niepokojąco celne bombardowanie nie zostawiło Fanowi i jego kolegom wyboru – musieli się poddać. Pasterze przyjrzeli się im i w końcu ich puścili.

      Fan przypomniał sobie, że jeden z tamtych mruknął:

      – To nie tutejsi. Na pewno nie mogli tutaj szybko wbiec.

      – Lubisz góry? Tam się wychowałeś? – przerwał te wspomnienia kapitan.

      – Nie – odparł Fan. – Ludzie, którzy spędzają w nich całe życie, na ogół nie zwracają na nie uwagi. Widzą je jako coś, co odgradza ich od świata. Znałem Szerpę, który czterdzieści jeden razy wspiął się na Mount Everest, ale za każdym razem kiedy jego zespół zdobywał szczyt, stawał i tylko się przyglądał, jak pokonują ostatni odcinek. Po prostu nie widział potrzeby, żeby tam wchodzić. I nie myśl, że nie dałby rady tego zrobić; mógłby w ciągu dziesięciu godzin dotrzeć tam zarówno północnym, jak i południowym wejściem.

      Są tylko dwa miejsca, w których możesz naprawdę poczuć magię gór: odległe równiny i szczyty – ciągnął Fan. – Urodziłem się na rozległej równinie Hebei. Widać było stamtąd góry Taihang na zachodzie, ale między nimi i moim domem leżała szeroka płaszczyzna bez żadnych cech szczególnych i wyróżników. Niedługo po moich narodzinach matka wyniosła mnie po raz pierwszy na dwór. Moja głowa ledwie się trzymała na cienkiej szyi, a i tak zwróciłem ją na zachód i gaworzyłem z zachwytem. Gdy tylko nauczyłem się chodzić, pierwsze, niepewne kroki skierowałem w stronę gór. Kiedy trochę podrosłem, wyprawiłem się pewnego ranka w drogę wzdłuż linii kolejowej Shijiazhuang–Taiyuan. Szedłem tak do południa, dopóki burczenie w brzuchu nie kazało mi zawrócić, ale góry i tak wydawały się nieskończenie odległe. Już będąc w szkole, pojechałem tam rowerem, ale bez względu na to, jak szybko pedałowałem, góry zdawały się równie szybko oddalać. Miałem wrażenie, że nie zbliżam się do nich nawet na centymetr. Wiele lat później dalekie góry znowu stały się dla mnie symbolem nieosiągalnego, czegoś, co wyraźnie widzisz, ale do czego nigdy nie dojdziesz, marzeniem skrystalizowanym w niedosiężnej dali.

      – Raz tam byłem – rzekł kapitan, kręcąc głową. – Te góry są nagie i jałowe, nie ma tam nic oprócz kamieni i skąpej trawy. Czekało cię rozczarowanie.

      – Nic podobnego. Te rzeczy wzbudzają we mnie zupełnie inne uczucia niż w tobie. Ja widziałem górę i chciałem tylko jednego – wejść na nią. Kiedy wspiąłem się po raz pierwszy i zobaczyłem równinę w dole, poczułem się jak nowo narodzony.

      Kiedy Feng Fan skończył, zdał sobie sprawę, że kapitan w ogóle go nie słuchał – siedział z zadartą głową, wpatrując się w gwiazdy.

      – O, tam – powiedział kapitan, wskazując fajką punkt na niebie. – Tam nie powinno być żadnej gwiazdy.

      Ale była. Mała, ledwie widoczna.

      – Jesteś pewien? – Fan przeniósł wzrok z nieba na kapitana. – Czy GPS nie sprawił, że sekstans wyszedł z użytku? Naprawdę tak dobrze znasz te gwiazdy?

      – Oczywiście, że znam – odparł kapitan. – Znajomość gwiazd to jeden z podstawowych elementów żeglugi. – Obróciwszy się do Fana, wrócił do poprzedniego tematu. – Ale mówiłeś, że…

      Feng Fan kiwnął głową.

      – Później, na uniwersytecie, założyłem grupę himalaistów. Wspinaliśmy się na siedmiotysięczniki. Naszym ostatnim celem był Mount Everest.

      Kapitan przyjrzał mu się uważnie, po czym powiedział:

      – Tak myślałem! To naprawdę ty! Zawsze mi się wydawało, że skądś znam twoją twarz. Zmieniłeś nazwisko?

      – Tak. Dawniej nazywałem się Feng Huabei – przyznał Fan.

      – Kilka lat temu wywołałeś niezłe poruszenie. A więc to, co mówiono o tobie w mediach, było prawdą? – zapytał kapitan.

      – W zasadzie tak. W każdym