Rue rozciągnął usta w wąskim uśmiechu. Najwyraźniej wszyscy na Kresie uśmiechali się w ten sposób.
– Teraz zaś, kiedy książę ogłosił stan wyjątkowy, znacjonalizowano banki. Oficjalnie tłumaczy się, że ma to na celu zapobieżenie panicznym ruchom finansowym i spekulacjom, jednak zarządzający bankami gildii mówią nam, że czyści konta.
– No to pięknie – parsknęła Kiva.
– Nie jest to taki zły plan, przynajmniej jeśli chodzi o ród Lagos – przyznała Finn. – Jeśli książę upora się z powstaniem, będzie miał dość czasu na spieranie się o zwrot pieniędzy, które ukradł. A to zajmie lata.
– A jeżeli przegra, to i tak nie będzie miało żadnego znaczenia, bo najpewniej będzie martwy – dodał Rue.
Kiva na te słowa chrząknęła i wyjrzała przez okno. Stolica Kresu, miasto Inverness, przetaczała się za szybą, niszczejąca, nieszczęśliwa, a w dali widać było kilka pożarów kopcących czarnym dymem.
– A będzie?
– To znaczy? – zapytała Finn.
– Czy będzie martwy? Czy przegra?
Rue i Finn spojrzeli po sobie.
– Nie byłby to pierwszy raz, kiedy książę Kresu zostaje pozbawiony władzy – powiedziała Finn.
– No dobra, ale co z tym konkretnym księciem? – dopytywała Kiva. – Może tracimy nasz pieprzony czas, jadąc na pogaduszki z tym kutasem?
– Dla księcia sytuacja wcale nie przedstawia się zbyt dobrze – powiedział Rue po dłuższym zastanowieniu. – Słyszeliśmy pogłoski o dezercjach w prowincjach i o dowódcach przechodzących na stronę przeciwnika, razem z żołnierzami. Zapewne w ciągu najbliższego tygodnia okaże się, jak sprawy się potoczą.
– A co z tymi kutafonami? – Kiva wskazała palcem ku górze. – Z przedstawicielami imperium? Ostatecznie książę jest pieprzonym szlachcicem. Pewnie nie postawi ich to w korzystnym świetle, jeśli po prostu zostanie wywleczony na ulicę i zastrzelony.
– To Kres, pani Kivo – wyjaśnił Rue. – Póki Wspólnota dostaje swoją działkę z handlu, cała reszta to sprawy wewnętrzne.
– Wliczając w to śmierć księcia?
– Nie byłby to pierwszy raz, gdy książę zostaje pozbawiony władzy – powtórzyła Finn.
– Dojechaliśmy do pałacu – powiedział kierowca. – Przedostanie się przez posterunki zajmie kilka minut. Czy mógłbym prosić pani zaproszenie?
Kiva podała je, po czym znów skupiła się na podwładnych.
– Zasadniczo więc mam tam iść i błagać tego fajfusa, żeby pozwolił mi sprzedać hawerfruty. Jeśli się na to zgodzi, wszelkie zyski prawdopodobnie trafią do tego tak zwanego depozytu i w życiu ich już nie zobaczymy?
– Co najmniej przez kilka lat – odparła Finn. – Oczywiście zakładając najlepszy scenariusz.
– Dlaczego, do ciężkiej cholery, nie zauważyliście, co się dzieje? – Lagos zwróciła się do Finn, równocześnie celując palcem w silnie ufortyfikowany pałac, widoczny przez przednią szybę pancerną. – Siedzimy tu, trzymając się za cycki, podczas gdy ten złamas za nasze pieniądze bawi się z powstańcami w polowanie na kreta.
– Owszem, zauważyłam, co się dzieje, tak samo zresztą jak we wcześniejszych, podobnych przypadkach – odparła Finn. – Właśnie dlatego konta, które trafiły do depozytu, były tylko w połowie tak zasobne, jak jeszcze w pierwszej minucie po tym, jak zaczęły do nas spływać meldunki o wirusie.
– A gdzie reszta pieniędzy? Zakopaliście je w ogródku?
– W pewnym sensie. Ród Lagos, poprzez kilku pośredników, stał się właścicielem całkiem sporych nieruchomości.
– Mam nadzieję, że nie tutaj – Kiva zatoczyła ręką koło. – To pieprzone miasto stoi w ogniu.
– Nie. Większość znajduje się w prowincjach Tomnahurich i Claremont. Szczególnie w tej ostatniej. Miejscowy hrabia koniecznie chciał się pozbyć kilku bardzo ładnych włości. Musiał prędko uzyskać płynność finansową.
– Jasne, że musiał. Szlachetnie urodzeni nie są zbyt popularni wśród rebeliantów.
– Zdecydowanie nie są, pani Kivo.
Samochód znów ruszył.
– Są jeszcze dwie sprawy, o których musi pani wiedzieć, zanim uda się na spotkanie z księciem – powiedział Rue.
– Mów.
Rue podał Kivie plik dokumentów.
– Po pierwsze, zrobiliśmy jak pani kazała i przyjrzeliśmy się rozprzestrzenianiu wirusa. Absolutnie nie ma dowodów na infekcję wirusową tych szczepek grejpfruta, zanim trafiły do sadów tutaj, na Kresie. Nic nie znaleziono także na owocach w magazynie, jak również na próbkach przebadanych na Nie, drogi panie, zanim odleciał.
Kiva wzięła dokumenty i na nie zerknęła.
– A więc myślicie, że to sabotaż.
– Właściwie jesteśmy tego pewni. Czy będziemy w stanie udowodnić to przed sądem, to już inna sprawa. I tu dochodzimy do tej drugiej kwestii. Książę ma doradcę pochodzącego z jednej z gildii. Nie spodoba się pani, która to gildia.
Kiva spojrzała na niego znad dokumentów.
– No, nawet, kurwa, nie mów.
– Jest z rodu Nohamapetan.
Książęcy pałac nazywał się Kinmylies. Był przesadnie luksusowy, na sposób, który wskazywał, iż jego mieszkańcy mylili przepych z elegancją. Kiva, pochodząca z długiej linii niezmiernie bogatych ludzi, których gówno obchodziło, czy ich bogactwo robi wrażenie, czy nie, natychmiast poczuła się w tych murach nieco podenerwowana.
„Kurwa, to miejsce potrzebuje oczyszczającego ognia”, pomyślała, idąc kolejnymi korytarzami w drodze do biura księcia Kresu.
– Jeszcze jedna sprawa – powiedział Finn do Kivy, kiedy zbliżył się służący, aby ją poprowadzić dalej. – Książę uważa przeklinanie za objaw słabego intelektu. W miarę możliwości proszę się postarać unikać tego w rozmowie z nim.
„Co za fiut”, pomyślała, wchodząc do książęcego biura, zdobionego równie przesadnie jak reszta pałacu.
Legenda rodzinna głosiła, że pierwszym słowem Kivy Lagos jako dziecka było „kulwa”. Legenda była absolutnie wiarygodna, biorąc pod uwagę to, jak często klęła hrabina Huma Lagos – jej matka i głowa rodu. W zasadzie bardziej zaskakujące by było, gdyby legenda okazała się nieprawdą. Kiva nie pamiętała, aby kiedykolwiek nie przeklinała, i rzecz jasna – jako że była córką hrabiny Lagos, a na dodatek jej szóstym dzieckiem, bez bodaj marnej szansy na odziedziczenie tytułu – nikomu nawet nie przyszło do głowy powiedzieć jej, żeby tego nie robiła.
A teraz ten kutas miał o to ból dupy, jakby mu tkwił w niej grejpfrut.
Wspomniany kutas, ten, który niedawno dopieprzył się właśnie do grejpfrutów, stał teraz przy barku w swoim biurze, ze szklanką jakiegoś bursztynowego płynu w ręce. Był wysoki i miał brodę, w której mogłyby się chować ptaki. Śmiał się. Obok niego, również ze szklanką i również śmiejąc się, w pretensjonalnie prostej czerni noszonej przez jego rodzinę