– „W godzinach wesela / Radośnie, z uśmiechem, / Ze swadą cudną…” – czytał pan Espero, a Beth tańczyła w duszy barokowego menueta szachów, urzeczona, w uniesieniu, oszołomiona finezją kombinacji, które otwierały się przed jej umysłem i na które otwierał się jej umysł.
– Dziwka! – syknęła Jolene, kiedy wychodziły z historii.
– Czarnuch! – odparowała Beth.
Jolene odwróciła się i wytrzeszczyła na nią oczy.
W następną sobotę Beth zażyła sześć tabletek i zaczęła się osuwać w chemiczny błogostan, trzymając jedną rękę na brzuchu, a drugą na cipce. To słowo znała. Była to jedna z rzeczy, których mama nauczyła ją przed kraksą.
– Podetrzyj się – mówiła w toalecie. – Dokładnie wytrzyj cipkę.
Beth poruszała palcem w górę i w dół, tak jak Jolene. To nie było przyjemne. W każdym razie nie dla niej. Zabrała rękę i osunęła się z powrotem w błogi tabletkowy spokój. Może była za młoda. Jolene była o cztery lata starsza i już rosły jej tam kędzierzawe włosy. Wiedziała, bo ich dotknęła.
– Cześć, szmato – powiedziała łagodnie Jolene. W jej twarzy nie było złości.
– Jolene! – zawołała Beth.
Jolene podeszła bliżej. Były zupełnie same w szatni po WF-ie.
– Czego chcesz? – spytała.
– Co to jest fiutociąg?
Jolene przez chwilę przyglądała jej się w milczeniu, a potem wybuchnęła śmiechem.
– A niech mnie – powiedziała. – Nie wiesz, co to jest fiut?
– Chyba nie.
– To, co mają chłopcy. Na końcu książki do higieny. Wygląda jak duży paluch.
Beth skinęła głową. Pamiętała obrazek w podręczniku.
– No więc, drogie dziecko – zaczęła z powagą Jolene – dziewczyny lubią brać ten palec do buzi, żeby go ssać.
Beth zastanowiła się przez chwilę.
– Czy tym nie robi się siku?
– Pewnie po takim lizaniu nie trzeba go już myć.
Beth była wstrząśnięta. Nie wiedziała, co myśleć. Słyszała o morderstwach i torturach, w domu widziała, jak chłopak sąsiadów pobił do nieprzytomności swojego psa kijem, ale nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógłby zrobić to, o czym mówiła Jolene.
W niedzielę wygrała pięć partii z rzędu. Grała z panem Shaibelem od trzech miesięcy i wiedziała, że woźny nie jest już w stanie jej pokonać. Nie było na to żadnych szans. Znała na pamięć wszystkie podstępy, które miał w repertuarze. Nie potrafił zmylić jej manewrami skoczków, wprowadzić na niebezpieczne dla niej pole ani pokrzyżować jej planów związaniem ważnej figury. Umiała przewidzieć jego zamiary i w porę je zniweczyć, równocześnie przygotowując własny atak.
Kiedy skończyli, zapytał:
– Masz osiem lat?
– W listopadzie skończę dziewięć.
Pokiwał głową.
– Przyjdziesz w następną niedzielę?
– Tak.
– Dobrze. Nie zapomnij.
W niedzielę w piwnicy oprócz pana Shaibela był jeszcze chudy mężczyzna w koszuli w paski i w krawacie.
– To jest pan Ganz z klubu szachowego – przedstawił go woźny.
– Z klubu szachowego? – powtórzyła jak echo Beth, mierząc wzrokiem obcego mężczyznę. Kiedy się uśmiechał, przypominał trochę pana Schella.
– Gramy w jednym klubie – wyjaśnił pan Shaibel.
– Trenuję szkolną drużynę. W Liceum Duncana – oznajmił pan Ganz. Nigdy nie słyszała o takiej szkole. – Rozegrasz ze mną partię?
Nie odpowiedziała, zamiast tego usiadła na skrzynce po mleku. Po drugiej stronie szachownicy stało rozkładane krzesło. Pan Shaibel z namaszczeniem opuścił na nie swoje masywne ciało, a pan Ganz zajął taboret. Trochę nerwowo podniósł z szachownicy dwa piony, białego i czarnego. Schował je w dłoniach, kilka razy nimi potrząsnął i wyciągnął zaciśnięte pięści do Beth.
– Wybierz rękę – polecił pan Shaibel.
– Po co?
– Zagrasz kolorem, który wylosujesz.
– Och. – Dotknęła leciutko lewej dłoni pana Ganza. – Ta.
Rozwarł pięść. Na jego dłoni leżał czarny pionek.
– Przykro mi – powiedział z uśmiechem, który wprawił ją w zakłopotanie.
Szachownica i tak już stała czarnymi bierkami w stronę Beth. Pan Ganz odstawił piony na miejsca i wyszedł na e4. Beth się odprężyła. Znała wszystkie warianty obrony sycylijskiej, nauczyła się ich z książki. Przesunęła piona na c5. Kiedy jej przeciwnik wyprowadził skoczka, postanowiła zagrać wariant Najdorfa.
Ale pan Ganz był na to trochę za sprytny. Grał lepiej od pana Shaibela. Po kilku posunięciach zrozumiała jednak, że bez trudu z nim wygra, i zrobiła to, spokojnie i bezlitośnie, w dwudziestym trzecim ruchu zmuszając go, żeby się poddał.
Położył swojego króla obok szachownicy.
– Nie ulega wątpliwości, że umiesz grać w szachy, młoda damo. Macie tutaj drużynę?
Popatrzyła na niego, nie rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Inne dziewczynki. Macie klub szachowy?
– Nie.
– To gdzie w takim razie grasz?
– Tutaj, na dole.
– Pan Shaibel powiedział, że rozgrywacie w niedziele kilka partii. Co robisz w pozostałe dni?
– Nic.
– Co robisz, żeby nie wypaść z formy?
Nie chciała mu mówić, że gra w szachy w wyobraźni na lekcjach i w łóżku, w czasie ciszy nocnej.
– Chce pan zagrać jeszcze jedną? – zapytała, żeby zmienić temat.
Roześmiał się.
– Dobrze. Teraz ty grasz białymi.
Wygrała z nim z jeszcze większą łatwością, stosując debiut Rétiego. Książka nazywała go „hipernowoczesnym” systemem; podobało jej się ustawienie białopolowego gońca. Po dwudziestu ruchach zapowiedziała mata w trzech posunięciach. Potrzebował pół minuty, żeby go dostrzec. Z niedowierzaniem pokręcił głową i przewrócił swojego króla.
– Jesteś niesamowita – stwierdził. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem. – Wstał i podszedł do kotła, przy którym Beth zauważyła niedużą torbę ze sklepu. – Teraz muszę już iść, ale mam dla ciebie prezent. – Podał jej torbę.
Zajrzała do środka z nadzieją, że znajdzie tam nową książkę. W torbie był jakiś przedmiot owinięty w różowy papier.
– Odpakuj – powiedział z uśmiechem pan Ganz.
Odwinęła papier,