Na każdym etapie mieliśmy prawo się wycofać. Po każdym spotkaniu, po każdym wykładzie mogliśmy powiedzieć: „Dziękuję, to nie dla mnie”. Nikt by nam nie robił wyrzutów, nikt by nie miał żalu ani pretensji, nikt by nie krytykował zmiany decyzji. Bo te kursy są również po to, żeby poznać świat, w który wkraczamy, kiedy adoptujemy dziecko. I jeśli uznamy, że to nie jest nasz świat, to lepiej zweryfikować plany na tym etapie, niż kiedy skrzywdzone przez życie dziecko zanosi się niezrozumiałym dla nas płaczem na środku naszego salonu.
Punktem kulminacyjnym szkolenia była wizyta w domu dziecka. Każda para miała odwiedzić inną placówkę. Nas wysłano do rodzinnego domu dziecka, gdzie przebywały dzieci w wieku od kilku lat do pełnoletności. Rodzinny dom dziecka różni się od państwowego tym, że jak sama nazwa wskazuje, prowadzi go rodzina. Jest to zwykle małżeństwo wychowujące poza własnym potomstwem gromadkę dzieci, które z najróżniejszych powodów nie mogą mieszkać ze swoimi rodzicami. Powody są tak różne, że nie sposób je wszystkie wymienić, ale osierocenie jest najrzadszym z nich. Zazwyczaj są to dzieci odebrane rodzicom wskutek zaniedbania, nałogów, przemocy lub z powodu przebywania rodzica w odosobnieniu, czyli w zakładzie karnym lub psychiatrycznym.
Zapukaliśmy do drzwi dużego nieotynkowanego budynku ogrodzonego siatką. Przywitała nas pogodna kobieta, która przepraszała, że jest w fartuchu, ale akurat gotuje obiad. Zerknęłam do kuchni. Tam nie było garnków, tam były kotły! Taka wielka rodzina potrzebuje mnóstwo jedzenia, a rodzinny dom dziecka polega na tym, że dzieci są w warunkach rodzinnych. Pani domu jest żoną, matką dzieci biologicznych i opiekunką tych przyjętych. Wszystkie te role były skupione w jednej pulchnej, roześmianej i radosnej kobiecie. Tuż za jej spódnicą kryła się dziewczynka w kraciastej sukience. Bladolica, smutnooka Zosia z krótko obciętą ciemną czuprynką.
Wystarczyło jedno spojrzenie w jej ogromne smutne oczy, a moje serce opuściło swoje stałe miejsce, zrobiło dwa susy w stronę Zosi i wsiąkło bez śladu. Zosia wybiegła z pokoju i za moment wróciła z książeczką z puzzlami. Usiadła na dywanie. Rozrzuciła puzzle z pierwszej karty i szybko złożyła, sprawdzając uważnie, czy na nią patrzę. Usiadłam na dywanie tuż obok. Rozrzuciła kolejną kartę z mniejszymi elementami i równie szybko je ułożyła. Cmokałam z zachwytu i chwaliłam wylewnie, a wtedy ona cichutko spytała: „Przyjdziesz jeszcze do mnie?”. Spojrzałam w jej smutne, wyczekujące mojego potaknięcia oczy i zrozumiałam… Zosia się właśnie reklamowała. Chciała, żebym ją zabrała. Żebym była jej mamą. Nie zabrałam jej. Chciałam, ale Zosia była już w trakcie procedury adopcyjnej z inną parą. Nie byłyśmy sobie pisane. Czasem o niej myślę. Wysyłam jej moją miłość i nadzieję, że jest kochana i szczęśliwa.
Wśród zabawek, wózków z lalkami, gier planszowych i klocków podskakiwała przepiękna, wesolutka pięcioletnia Klaudia o ogromnych błękitnych oczach i blond loczkach. Wyglądała jak dziecko z plakatów adopcyjnych. Wystarczyło zrobić zdjęcie, podpisać „Zaadoptuj mnie” i kampania reklamowa gotowa. Klaudia może była słodkim i uśmiechniętym dzieckiem, ale kryła w sobie mroczne doświadczenia, które sprawiały, że nigdy nie wypowiadała swojego imienia. Nikt nie wiedział dlaczego.
Na kanapie siedział cicho dwunastoletni Karol przygotowujący się do adopcji zagranicznej. Tak duże dzieci nie mają szans na adopcję w Polsce. Do 2017 roku mogły liczyć na bardziej otwartych ludzi z zagranicy. Niestety, mimo że przepisy nie uległy zmianie, zmieniły się wytyczne. Obecnie prawo do prowadzenia procedur adopcji zagranicznych ma tylko jeden ośrodek katolicki w Polsce, który zgodę na wyjazd dziecka wydaje wyłącznie w przypadku łączenia rodzin. Karol załapał się na stare dyrektywy i mam nadzieję, że dzisiaj włoskim włada równie dobrze jak wtedy polskim. Był niezwykle grzecznym, dobrze ułożonym i uprzejmym chłopcem. Jednak brakowało mu elementarnej wiedzy o świecie. Nie wiedział, gdzie leżą Włochy, choć już niedługo miał tam zamieszkać. Nie wiedział nawet, czy są częścią Europy. Nie miał pojęcia o wielu rzeczach, które dzieci w zwykłych domach przyjmują poprzez obserwację, słuchanie i zadawanie pytań: „A co to?” i „Dlaczego?”. Jeśli dziecko dorasta w warunkach, gdzie nie ma kontaktu z podstawowymi informacjami, nikt nie odpowiada mu na te pierwsze, jakże irytujące pytania, a jedynymi zabawkami są patyki i puszki po piwie, to niby jak ma nabyć podstawową wiedzę o świecie? Czasami wręcz ciężko zdiagnozować, czy ta niewiedza jest wynikiem upośledzenia intelektualnego, czy zaniedbania. Głęboko wierzę w to, że miłość czyni cuda i jest w stanie odwrócić wiele procesów zaistniałych w wyniku zaniedbania. To, czego odwrócić się nie da, z całą pewnością da się pokochać.
Ukończyliśmy kurs i otrzymaliśmy kwalifikacje do adopcji. Formalny etap naszej przygody adopcyjnej zajął rok. Teraz pozostało oczekiwanie w kolejce, aż pojawi się dziecko, dla którego będziemy właściwymi rodzicami. W ankiecie, którą wypełniliśmy w ośrodku adopcyjnym, podaliśmy, że jesteśmy gotowi przyjąć dziewczynkę w wieku do sześciu lat. Nasz najstarszy syn miał lat siedem i chcieliśmy, by jego pozycja pierworodnego pozostała niezachwiana. Mieliśmy już dwoje dzieci, więc moje przewidywania oscylowały bardziej wokół dziecka sześcioletniego niż noworodka. Byłam wręcz pewna, że będzie to dziecko starsze, więc w styczniu 2011 roku oddałam wózek, łóżeczko, nosidełko i wszystkie inne akcesoria dla noworodków.
Dwudziestego siódmego maja, dzień po Dniu Matki i w urodziny mojego męża, zadzwonił telefon. Jechałam z Krystiankiem na wizytę do neurologa i za nic nie mogłam znaleźć adresu. Kluczyłam po wąskich uliczkach starego Anina, kiedy rozległ się dzwonek. Nie miałam zestawu głośnomówiącego, więc zatrzymałam się przy krawężniku.
– Dzień dobry, pani Agato. – W telefonie zabrzmiał nieco zachrypnięty głos pani dyrektor ośrodka adopcyjnego. – Czy byłaby pani gotowa przyjąć dwumiesięczną dziewczynkę? Dziecko bez obciążeń, zrzeczenie przy porodzie. Przepraszam, że tak prosto z mostu, ale muszę działać szybko.
Zachłysnęłam się tą informacją. Zatkało mnie. Zaniemówiłam.
– Tak! – wydusiłam z siebie po chwili. – Tak! – powtórzyłam już bardziej pewnym głosem.
– Dobrze, to złożymy wniosek do sądu o zgodę, ponieważ pani mąż przekroczył już czterdziestkę, a jak pani wie, różnica wieku między rodzicami a dzieckiem nie może przekraczać czterdziestu lat. Pani jest nieco młodsza, mąż trochę starszy, mają państwo naszą pozytywną opinię, więc sąd powinien się przychylić.
Podziękowałam przez łzy. Słyszałam, że głos tej cudownej kobiety też się łamał. Ta kobieta była prawdziwym aniołem, człowiekiem, który z powołania wykonuje swoją pracę, który jest gotów walczyć o dobro każdego dziecka. Czułam się wyróżniona, czułam ogromną wdzięczność, że właśnie nas wybrała na rodziców tej maleńkiej dziewczynki. Parę dni później mogliśmy już poznać naszą córeczkę.
Wszystko teraz działo się bardzo szybko. Matka biologiczna po zrzeczeniu miała sześć tygodni na zmianę zdania. Potem miesiąc trwały formalności sądowe pozbawiające ją praw. Trzeba było poczekać jeszcze kolejny miesiąc, aż wyrok się uprawomocni, zanim procedury adopcyjne mogły się rozpocząć.
Obecnie procedury adopcji noworodków są uproszczone. Jeśli mama biologiczna deklaruje chęć zrzeczenia się władzy rodzicielskiej, dziecko jest umieszczane w pieczy zastępczej. Po sześciu tygodniach od jego urodzenia mama – lub rodzice, jeśli ojcostwo jest ustalone – wyraża zgodę na adopcję dziecka. Najczęściej