Rozmowa toczyła się pomyślnie. Rokowania wydawały się raczej dobre. Nie było żadnych wpadek ani zawahań, a z twarzy naszej rozmówczyni można było wyczytać ogólną aprobatę. Przemiła pani poprosiła, żebyśmy opowiedzieli nieco o naszej rodzinie. Zaczęłam od tego, jak się poznaliśmy, i od ślubu kościelnego. Zatrzymałam się na chwilę przy narodzinach pierworodnego syna Aleksandra. W końcu dotarłam do naszego jajka z niespodzianką, czyli Krystiana z zespołem Downa. W tym momencie twarz rozmówczyni stężała. Nie wyglądała już tak przyjaźnie. Zamrugała, spojrzała w lewo, potem w prawo, odchrząknęła i przerwała mój wywód na temat tego, jak świetnie nam się to wszystko udało poukładać, jak Krystian sobie fantastycznie radzi, a my z nim.
– Przepraszam – powiedziała – ale muszę pani przerwać. Państwa przypadek będzie musiał być rozpatrzony przez specjalną komisję – zawyrokowała spokojnym, choć zdecydowanym tonem.
– Jak to „przypadek”? I przez jaką „komisję”? – Byłam zbita z tropu i nie wiedziałam, o co chodzi.
– Są państwo nietypową rodziną, a takie przypadki rozpatruje komisja.
– Czy my będziemy uczestniczyli w obradach tej komisji? – Dla mnie było to oczywiste, wręcz konieczne.
– Nie.
– Dlaczego nie? Przecież jeśli komisja będzie miała jakieś pytania co do naszego przypadku, to tylko my możemy na nie odpowiedzieć.
– Bardzo mi przykro, ale to jest nasza wewnętrzna komisja – odparła.
– A na jakiej podstawie jest w takim razie podejmowana decyzja, skoro obiekt obrad, czyli my, nie może w niej uczestniczyć? – Przyznaję, byłam wkurzona.
– Powiadomimy państwa o naszej decyzji. – Pani w szarej spódnicy zaczęła zbierać papiery.
– Kiedy mamy oczekiwać decyzji?
– Komisja zbierze się w przyszły piątek. – Wstała, sugerując, że i my powinniśmy.
Miałam ochotę uciec z tego podłego miejsca. Czułam się tak okropnie bezradna i upokorzona. Wiedziałam, że nasz przypadek jest już przesądzony, a owa komisja to albo fikcja, albo tylko formalność. Bo ta kobieta miała już o nas wyrobione zdanie. Byliśmy przeklęci, splamieni, okryci hańbą niepełnosprawnego dziecka.
W piątek po południu zadzwonił telefon.
– Halo?
– Dzień dobry. Dzwonię z ośrodka adopcyjnego. Z przykrością muszę panią poinformować, że komisja odrzuciła państwa kandydaturę.
– Dlaczego? – Wiedziałam, ale chciałam, żeby ta kobieta to powiedziała.
– Dzieci do adopcji jest naprawdę niewiele. Komisja uznała, że mogą trafić do bardziej odpowiedniej rodziny.
– Bardziej odpowiedniej, to znaczy jakiej? – Nie zamierzałam ułatwić jej zadania.
– Obciążonej mniejszą liczbą problemów – odparła wymijająco.
– To znaczy? – O nie, ja tak szybko nie odpuszczam.
– Po prostu są bardziej odpowiednie rodziny – zaczynała się wić niczym osaczona żmija.
– Dlaczego pani tego zwyczajnie nie powie? Chodzi o rodzinę bez dziecka z zespołem Downa, tak?!
– Tak.
– A co pani mój syn przeszkadza?! Dzięki niemu jesteśmy świadomi tego, jak różne mogą być dzieci. Nie mamy nierealnych oczekiwań wobec dziecka adoptowanego. Zdajemy sobie sprawę, że może nie być idealne, i mamy doświadczenie, by sobie ze wszystkim poradzić. Taki brat jak mój syn to prawdziwy skarb, to bogactwo, którego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić…
– Decyzja komisji jest ostateczna. Do widzenia. – Rozłączyła się.
Łzy spływały mi po policzkach. Gorące, palące łzy wstydu, bezradności i nieopisanej złości. Ta sytuacja była okrutnym policzkiem. Dostałam w twarz tak mocno, że nie potrafiłam się podnieść. Krwawiłam. Krwawiła moja dusza, krwawiło moje serce.
Rozdział 3
Różowa sukienka
Dla mnie każde NIE jest pewnego rodzaju testem. Jeśli słysząc NIE, czuję ulgę, to znaczy, że należy odpuścić. Ale ja nie czułam ulgi. Czułam rosnącą siłę i determinację. Nie odpuszczę. NIGDY! Przez kolejne miesiące zmagałam się z żalem, złością i rozczarowaniem. W końcu postanowiłam napisać list, w którym szczegółowo opowiedziałam historię naszej rodziny. Wybrałam kilka ośrodków adopcyjnych w promieniu 200 kilometrów od Warszawy i wysłałam listy w świat. Tym razem omijałam ośrodki katolickie. Uznałam, że jeśli komuś nie spodoba się mój synek z zespołem Downa, to zrobi z listu kulkę i zamiast rzucać mi tym w twarz, trafi do kosza na śmieci.
Był czerwiec 2009 roku. Całą rodziną bawiliśmy w parku Tivoli w Kopenhadze. Krystian zaczynał nareszcie chodzić. Zadzwonił telefon. Przemiła pani z jednego z ośrodków adopcyjnych, które otrzymały mój list, zapraszała nas na rozmowę. W ten sposób rozpoczął się dwuletni etap, na którego końcu czekała na nas kochana maleńka, rozwrzeszczana Ada. Jednak zanim było nam dane ją poznać, przebyliśmy długą drogę, którą przejść musi każdy, kto pragnie adoptować dziecko.
Kiedy początkowo marzyłam o adopcji, zdawało mi się, że wystarczy przyjść do domu dziecka, rozejrzeć się, wskazać dziecko, na którego widok załopotało moje serce, i po krótkich formalnościach można zabrać malucha do domu. Sądziłam, że domy dziecka są przepełnione biednymi sierotkami, które czekają, aż ktoś je uratuje. Sądziłam, że rodziców adopcyjnych całuje się po piętach za to, że mają na tyle dobre serce, by przygarnąć samotną duszyczkę. Ta zaś natychmiast przylgnie do tego serca, stopi się z nim w jedno i wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie. Boże, jak ja się myliłam.
Po pierwszym szokującym doświadczeniu w ośrodku katolickim byłam już nieco ostrożniejsza. Jazda do nowego ośrodka zajmowała około dwóch godzin. Na miejscu czekały na nas dwie panie psycholog. Po krótkiej rozmowie zostaliśmy rozdzieleni. Mąż zniknął w gabinecie pani dyrektor, ja zaś zostałam zaproszona do innego pokoju. Przesympatyczna młoda kobieta o bujnych czarnych włosach wskazała mi krzesło, po czym rozpoczęłyśmy rozmowę. Rozmawiałyśmy o mojej przeszłości, o rodzinie, w której się wychowałam, o obecnej sytuacji rodzinnej i zawodowej, o powodach, dla których chcę adoptować dziecko. Czułam się komfortowo. Nie miałam wrażenia, że jestem przesłuchiwana, wręcz przeciwnie – pani psycholog sprawiła, że z przyjemnością dzieliłam się moimi doświadczeniami i planami na przyszłość. Mąż miał podobne wrażenie po wizycie u pani dyrektor.
Czekały nas kolejne spotkania, których celem było szczegółowe poznanie kandydatów na rodziców adopcyjnych. Pracownicy ośrodków adopcyjnych mają niezwykle odpowiedzialne zadanie i nie jest nim poszukiwanie odpowiedniego dziecka dla zainteresowanej pary. Ich praca polega na znalezieniu odpowiednich rodziców dla oczekujących dzieci. Wcześniej sądziłam, że to ja będę wybierać odpowiednie dla mnie dziecko. Poczułam się zażenowana własną arogancją. Z każdym spotkaniem nabierałam więcej pokory. Efektem naszych rozmów