Szimon Peres w swoich wspomnieniach o Ben Gurionie przytacza anegdotę: ojciec nastoletniego Dawida pisze list do samego Teodora Herzla, z pytaniem, jak wykształcić utalentowanego syna. Odpowiedź nie nadchodzi. Herzl nie przewidział, że młody człowiek, o którego go zapytano, kiedyś własnymi rękami przekuje jego syjonistyczną wizję w czyn.
Na razie, wzorem ojca, syn angażuje się w działalność syjonistów, następnie wyjeżdża na studia do Warszawy. Zostanie tam jednym ze współtwórców partii Poalej Cijon [Robotnicy Syjonu]. W przyszłości doprowadzi do proklamacji niepodległości Państwa Izrael i obejmie jako pierwszy urząd premiera[1].
W Brześciu nad Bugiem dorasta tymczasem urodzony w 1913 roku największy antagonista Ben Guriona, w przyszłości pierwszy prawicowy premier Izraela Menachem Begin. W Polsce: Mieczysław Biegun.
Powoli centrami ruchu syjonistów stają się Warszawa, Lwów, Kraków, Łódź i Wilno. Powstają: Krajowa Organizacja Syjonistyczna, Żydowski Fundusz Narodowy (Keren Kajemet le-Israel), liczne organizacje młodzieżowe. Sposób działania ich struktur będzie mieć wpływ na kształt życia politycznego i społecznego w młodym Izraelu.
W 1917 roku brytyjski minister spraw zagranicznych lord Arthur James Balfour pisze do barona Waltera Rothschilda, przedstawiciela Żydów brytyjskich: „Rząd Jego Królewskiej Mości odnosi się do utworzenia w Palestynie siedziby narodowej dla narodu żydowskiego z życzliwością i poczyni największe wysiłki, by ułatwić osiągnięcie tego celu”. List, zwany później „deklaracją Balfoura”, uchyli Żydom furtkę – będą rozsyłać dokument do rządów wybranych państw, otrzymując ich poparcie. Akceptację otrzymają także z Polski: „Rozumiejąc, że rozwój tych usiłowań, owianych duchem humanitarnym, nie może dotknąć w niczym praw i interesów innych narodowości, zamieszkałych w Palestynie, oraz sytuacji miejsc świętych, tak drogich wszystkim katolikom i narodom chrześcijańskim w ogóle, Rząd Polski będzie w granicach ustaw Związku Narodów i zgodnie z duchem traktatów międzynarodowych udzielać swojego moralnego poparcia tym godnym zaufania staraniom, w których upatruje dążność do postępu na polu cywilizacji i pokoju”[2].
Wzrost popularności ruchu syjonistycznego w Polsce związany jest z coraz trudniejszą sytuacją ekonomiczną klasy średniej. Gdy w 1924 roku z inicjatywy premiera Władysława Grabskiego zostanie uchwalona reforma walutowa – której częścią będzie nadzwyczajny podatek od majątku obciążający tę warstwę społeczną – jej ofiarą padną głównie polscy Żydzi, którzy nie poradzą sobie z nałożoną opłatą. Współcześni historycy oceniają, że autorzy reformy musieli zdawać sobie sprawę, w kogo uderzy ona najmocniej. Że to właśnie Żydzi – kupcy, bankierzy, adwokaci, architekci – stanowią trzon polskiej klasy średniej.
Choć w 1925 roku Ozjasz Thon doprowadzi do zawarcia ugody między głównymi żydowskimi stronnictwami politycznymi a rządem Grabskiego, wielu Żydów podejmie decyzję o wyjeździe z Polski. W latach 1924–1926 do Palestyny wyruszy ich 32 536.
Tę emigrację historycy określą jako „czwartą aliję” albo „aliję Grabskiego”. Znakomita większość emigrantów przyjedzie znad Wisły. Dlatego w Erec Israel nazwie się ją „polską”.
Jak to się stało, że Tel Awiw, miasto stworzone niemal wiek temu na wydmach, zatracił granice między dniem i nocą? Między możliwym i niemożliwym, między innością i konserwatywną ortodoksją?
Może to rebranding, skutecznie zaplanowany przez miejskich urzędników, ogłaszający go „miastem non stop”, może miejska mitologia, która nie pozwala na stagnację? Faktem jest, że w ostatnich latach sprosił gości z całego świata, wypełnił ulice gwarem rozlicznych języków, stworzył warunki do rozwoju najbardziej z pozoru niedorzecznych marzeń, przekuł je w start-upy i zyskał na tym ekonomicznie. Latem na głównych arteriach rozwiesza tęczowe flagi i ogłasza, że każdy ma tutaj prawo być tym, kim chce, niezależnie od swojej orientacji, wyznania, narodowości. Jakby na przekór ortodoksyjnej, kipiącej od emocji Jerozolimie, na przekór konserwatywno-religijnemu kierunkowi Izraela – Tel Awiw udziela azylu liberalnej myśli wychodzącej na ulice wokół placu Rabina. Nazywanej przez polityków prawicy myślą „antyizraelską”, „antysemicką”, myślą „samonienawidzących się Żydów”.
Pozostał przy tym wszystkim miastem spokojnym, pełnym luzu, hipsterów w modnych okularach, z zamiłowaniem do stylizacji retro, młodych rodzin z trójką dzieci i psem, kawiarni – wiecznie pełnych, podobnie jak plaże. Z koncertami gwiazd w parku ha-Jarkon, festiwalami filmowymi, literackimi, kulinarnymi, dla dzieci, wegan i psów. Miastem-lustrem, w którym odbija się świat, z białą bogatą północą i uchodźczym zaniedbanym południem. Miastem gwiazd filmowych przesiadujących w kawiarniach przy ulicy Dizengoffa, podwórkowych kotów o ludzkich twarzach, kotów-łobuzów, zamieniających nocą skwery w miejsca walk o wpływy. Powstawał jako miasto zielone, pełne ogrodów i parków nawadnianych sztucznie kilometrami gumowych rurek, w którym aż chce się patrzeć ku górze, na fasady starych kamienic, w korony kwitnących kolorowo drzew i daktylowych palm.
I takim pozostał.
Piętnastego dnia miesiąca szwat, na przełomie stycznia i lutego, gdy w Polsce trwa jeszcze walka z mrozem, żydowskie dzieci obwieszczają zakończenie zimy, biegając z sadzonkami roślin. Zaczyna się święto Tu bi-Szwat, święto drzew, migdałowców nieśmiało otwierających pąki kwiatowe w pierwszych mocniejszych promieniach słońca. I suszonych owoców podawanych na stół: fig, moreli, rodzynek, daktyli, zgodnie z tradycją Żydów europejskich, którym zimą trudno było o świeże. To o owocach mówi Księga Kapłańska: „Gdy przyjdziecie do ziemi [Izraela] i będziecie sadzić wszelkie drzewo [rodzące] jadalny owoc, będzie wam ten owoc wzbroniony. Przez trzy lata będzie wam wzbroniony i jedzony nie będzie. A w czwartym roku wszelki jego owoc będzie święty, na chwałę Boga. A w piątym roku możecie jeść jego owoc”.
Syjonistyczny koncept Żydów w diasporze przejmuje pogląd fizjokracji, zakładający, że zdrowy naród to taki, który żyje na własnej ziemi i poprzez swoją pracę czerpie z jej bogactw. Adaptuje przy tym biblijne słowa, znajdując w nich nakaz dla siebie. W zwyczaju sadzenia drzew Żydzi widzą metaforę odzyskiwania kontaktu z ukochaną ziemią, ponownego zakorzenienia. Nic więc dziwnego, że gdy do Erec przyjeżdżają pierwsi chalucim, pionierzy, zaczynają od sadzonek. Premiera uroczystej ceremonii w Tu bi-Szwat odnotowana została w 1884 roku, w moszawie Jesud ha-Mala, w dolinie Hula. Wieść niesie, że pionierzy śpiewali tradycyjną pieśń na melodię Żydów jemeńskich: „Oto czas sadzenia drzew, czas sadzenia i czas budowy”.
Ale kto sadzi drzewa na wydmach? Ten, kto bezczelnie marzy o pierwszym w historii prawdziwie żydowskim mieście. Przepełniona od dekad Jaffa, pełna Arabów, Turków, Brytyjczyków, pęka w szwach od języków i zwyczajów. Żydzi ostatecznie decydują o jej opuszczeniu, gdy dochodzi do krwawych zamieszek z arabskimi współmieszkańcami. Na piaszczystym wybrzeżu na północ od Jaffy syjoniści wykupują ziemię, tworzą spółdzielnię Ahuzat Bajit, po polsku „dom na włościach”. Na początku planują tu wybudować sześćdziesiąt sześć domów. Podziału parceli dokonują przez losowanie, które nadzoruje przybyły z Grodna Arie Akiwa Weiss. Aby uniknąć nieporozumień, wpada na pomysł „loterii muszlowej”: zbiera sześćdziesiąt sześć białych i tyle samo czarnych muszelek, na jednych wypisuje nazwiska przyszłych właścicieli, na drugich numery działek. Wyciąga z tłumu chłopca i prosi go o pomoc w ciągnieniu losów – po jednej muszelce czarnej i jednej białej.
W losowaniu uczestniczy grupa zainteresowanych, ubranych na europejską modłę mężczyzn, kobiet i dzieci. W cienkich garniturach, sukniach, kapeluszach. Niektórzy siedzą cierpliwie na piasku, większość stoi