Michałkowi
Korzenie
Rabbi Jakub powiada: „Świat doczesny to jakby przedsionek świata przyszłego. Przygotuj się w przedsionku, abyś mógł wejść do salonu”.
W izraelskim przedsionku śmierć jest oswajana wcześnie. W żłobkach i przedszkolach, gdy z zejścia do schronu po ataku rakietowym z Gazy opiekunki robią dla niepoznaki zabawę. W szkołach, gdy młodzi Izraelczycy po raz pierwszy słyszą o istocie Zagłady. Gdy na licealnych wycieczkach do miejsc pamięci w Polsce poowijani w biało-niebieskie flagi płaczą pod Arbeit macht frei. W obowiązkowym wojsku, gdy ze śmiercią i bólem stają wreszcie twarzą w twarz. W rodzinach i wspólnotach, gdzie niemal każdy gdzieś kogoś stracił.
Producenci leków przeciwlękowych i antydepresantów znajdują w Izraelu spory rynek zbytu. Trauma ocalałych z Zagłady jest transgeneracyjna. W izraelskim kalendarzu nieproporcjonalnie wiele świąt, nie licząc religijnych, dotyczy ofiar wojen, Szoa czy politycznych mordów. Miasto Ośmiu (Kirjat Szmona), Wzgórze Trzech (Giwat ha-Szlosza) czy Ścieżka Dziesięciu (Netiw ha-Asara), choć jako nazwy miasta i kibuców brzmią lekko, upamiętniają liczbę poległych tam żołnierzy. Podobnie jest z miejskimi placami, ogrodami i parkami, jak Plac Dziewięciu w Haderze, Park Pięciu w Aradzie czy Ogród Pamięci Ofiar Terroryzmu i Ogród Pamięci Poległych Żołnierzy pośrodku największego zieleńca Tel Awiwu, parku ha-Jarkon, przy którym mieszkam.
W izraelskich wiadomościach niemal codziennie wspomina się o nowych ofiarach konfliktu. Śmierć z wieczornych serwisów informacyjnych ma krótki termin ważności; jest tak częsta, że po chwili już mało ciekawa. Na wieść o niej Izraelczycy reagują życiem ze zdwojoną siłą: w czerwcu 2016 roku po ataku na czekoladziarnię w telawiwskiej dzielnicy Sarona pojawiają się w lokalu już następnego dnia. Chcą pokazać, że się takiej śmierci nie boją.
Ta regularna konfrontacja sprawia, że śmierć przestaje być gościem, a zaczyna być domownikiem. Należy ją oddramatyzować, pogodzić się z nią, jak z uczuciem topnienia ciała w upalne sierpniowe południa, zgrajami kotów o ludzkich spojrzeniach na dziesiątkach telawiwskich skwerów czy wszędobylską hucpą. A jednak, na przekór temu wszystkiemu, im dłużej w Izraelu mieszkam, tym bardziej dziwię się, jak traktowana jest tutaj śmierć.
Śmiertelnie poważnie.
Właśnie teraz, gdy nad Tel Awiwem zapada zmrok, zaglądam do naszego salonu. Oto mój mąż, dziennikarz czołowej izraelskiej gazety, autor kolumny z nekrologami („Po śmierci”), przygotowuje kolejną publikację. Przegląda notatki przyniesione z archiwum, przesłuchuje materiały z YouTube’a, śledzi gestykulującą na ekranie laptopa postać zmarłej przed tygodniem starszej kobiety.
Nie mogę powstrzymać wyobraźni: kobieta materializuje się przed moimi oczami. Warszawianka z pochodzenia, stoi za plecami męża (nic mu o tym nie mówię). Śledzi wzrokiem kolejne zdania. Jedną rękę wsparła na biodrze, w palcach drugiej trzyma papierosa. Stoi już długo, złości się, mógłby już przecież kończyć, a on dopiero pisze o getcie! Gdy coś mu umyka, czegoś nie zauważa, ona ostrożnie strzepuje popiół z papierosa, który upada na materiały, wycinki z gazet, stare zdjęcia. Mąż nanosi poprawkę, kobieta się uśmiecha. Za chwilę dokończy palenie i ruszy w dalszą drogę. Tuż obok, na naszej czerwonej kanapie, siedzą trzej staruszkowie o młodych twarzach. W ciszy czekają na swoją kolej.
Tak w naszym domu wygląda niemal każdy wieczór. Zmarli są tutaj mile widziani.
Żydowska ciągłość, twierdzą Amos Oz i Fania Oz-Salzberger, zawsze zależała od słów. Może dlatego rubryka mojego męża jest tak popularna. Zwłaszcza wśród tych, którzy swoje już przeżyli i nieświadomie szukają w niej znajomych nazwisk. Mówią, że to dla piszącego micwa, przykazanie, obowiązek. Wierzą, że ludzkie życie raz opisane – choćby tylko i w jednej kolumnie tekstu – nie ulegnie zapomnieniu.
Pamięć w Izraelu, kraju od podstaw zbudowanym na imigracji z różnych kręgów kulturowych, jest szalenie ważna. To w przeszłości szuka się punktów wspólnych, punktów zaczepienia, na których można by zbudować zbiorową tożsamość. Bez przeszłości nie ma przyszłości – Izraelczycy są o tym przekonani.
Są i tacy, którzy po prostu uważają ludzkie życie za ciekawe. W Izraelu mówi się, że niemal każdy Żyd to książka, a mistrzowie filmowych scenariuszy mogą się uczyć z rodzinnych historii i zawiłych ścieżek żydowskich genealogii.
W dziedzinie ich rozplątywania rozwinął się odpowiedni rynek. Izraelskie radio Kan nadaje audycję „Sekcja poszukiwań bliskich”. Izraelski start-up Myheritage.com pomaga w odnajdywaniu ich przez tworzenie rodowodów i przeszukiwanie rodzinnych baz danych online.
Ale nade wszystko – bodaj najbujniej i najciekawiej – rozwinął się izraelski rynek detektywów genealogicznych. Powiększyła się klientela: o dzieci, które na chwilę przed śmiercią rodziców gorączkowo porządkują rodzinne archiwa, pragnąc zachować fakty od zapomnienia. I o te, które po ich śmierci budzą się z wybrakowaną pamięcią. O tych, co przypadkiem dowiedzieli się właśnie, że mają żydowskie korzenie. Coraz rzadziej, siłą rzeczy, zgłaszają się ocaleni z Holokaustu, którzy wciąż wierzą, że po latach jakaś nowa technologiczna siła pozwoli im jednak odkryć, że nie zostali po tamtej wojnie sami. Że zobaczą jeszcze kochane twarze.
Ponad siedemdziesiąt lat po zakończeniu II wojny światowej detektywi genealogiczni poszukują zaginionych członków rodzin, łączą gałęzie rodowych drzew, docierają do dokumentów i świadków, potem zbierają zaproszenia na rodzinne zjazdy. Nie chodzi im o szukanie zmarłych, lecz o odnajdywanie i łączenie żywych. Tak by zdążyli się spotkać przed śmiercią.
W większości przypadków tropy prowadzą na ziemie dawnej Rzeczpospolitej.
– Ustalmy na początek kilka szczegółów. W Polsce przed wojną żyły ponad trzy miliony Żydów. Dlatego dla nas, ludzi, którzy tam się urodzili, dla naszych dzieci Polska jest po prostu bardzo ważna. – Detektyw Gideon Poraz ociera pot z czoła i odkłada łopatę.
Ma sześćdziesiąt dziewięć lat, wypielęgnowany ogród w moszawie w centrum Izraela i jak mówi, średnio kilkanaście żyć w miesiącu. Można by mu to odebrać, zarzucić przesadę i to, że zbyt wiele czasu spędza pod palącą lampą południowego słońca, nad oczkiem wodnym, które sam wydrążył. Ale potem, gdy się już podrepcze za nim do narożnego gabinetu i podejrzy, jak włącza komputer i na dwóch ekranach rozkłada przedwojenne dokumenty, gdy z tych ekranów wychodzą powoli Warszawa, Łódź, Kraków, Wilno, Lwów, gdy mnożą się imiona, daty,