Tatowanie. Krystian Hanke. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Krystian Hanke
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Руководства
Год издания: 0
isbn: 9788308071786
Скачать книгу
dwóch godzinach żona z Tośkiem lądują na szpitalnym łóżku, a ja w domu, pakując torbę. Nie wiadomo, co lekarze zdecydują, więc mam przywieźć torbę do porodu. Z ubraniami dla obojga. Ale przecież to wcześniak, jakieś wrażliwe chuchro, więc szybko rozkładam deskę do prasowania i szykuję żelazko. Nienawidzę prasować, ale nie myślę o tym. Po godzinie ruszam w drogę do szpitala.

      Jest ostatni dzień czerwca. Pearl Jam pewnie ma właśnie próbę, oddaję karnet naszej przyjaciółce. Na pamiątkę i w podzięce Tosiek dostanie super kocyk z motywem kasetowym w kolorze zielonym jak logo sponsora festiwalu. Świetny, będzie nam służył długo. „A na następny koncert Pearl Jam – mówię do syna, siedząc przy żonie i głaszcząc jej brzuch – pojedziemy razem! Obiecuję!”.

      Tak! Lipiec to cudowna pora, żeby po raz pierwszy zostać ojcem. Jeśli będą wolne miejsca, bierzcie lipiec! Jeśli nie, to też próbujcie, bez wahania!

      Długie letnie dni dodają energii. Są jak zielone dopalacze. Bo choć na początku adrenalina działa, kryzys i tak przyjdzie. Łatwiej go znieść w „tak pięknych okolicznościach przyrody”. Jest ciepło, więc nie tracimy czasu na ubieranie i szykowanie się do wyjścia. Na ulicach mniejszy ruch, miasto się hibernuje. Nie odwraca uwagi od spraw najważniejszych. W sklepach pustki, w przychodniach pacjentów jak na lekarstwo. Wkrótce się przekonam, jakie to ważne, i dziękuję w duchu, że moja tacierzyńska przygoda wystartowała w lipcu.

      Podtrzymanie ciąży

      Żona leży w szpitalu na podtrzymaniu ciąży. Czasem chodzi. Z „pieskiem”, jak nazywa stojak na kółkach z kroplówką, do której jest podłączana. Jak długo jeszcze? Nie wiadomo. Chciałbym, żeby już, a jednocześnie ten trzydziesty czwarty tydzień mnie przeraża. Za wcześnie! Niech tam jeszcze książę posiedzi – myślę. – Tylko bez tej wody nie może pływać. Brzuch mamy mniejszy, metraż się skurczył. Ciasno musi mu być. Nie poddusi się jak ryba na mieliźnie? Początek lipca to zodiakalny Rak – pocieszam się. – Może w wodzie i bez niej.

      Wszystkie liczby, wyniki badań, wykresy w dokumentach medycznych powodują mój niepokój. Trzeba to sobie jakoś poukładać w głowie. Racjonalizować nawet czymś tak mało racjonalnym jak horoskop. Czasem pomaga. Ale nie mam zbyt dużo czasu na rozmyślania. Pod koniec tygodnia przyjeżdża mój tata, bo potrzebny jest do pomocy ktoś trzeźwo myślący. Tak się kończy odkładanie wszystkiego na ostatnią chwilę. Jestem w tym mistrzem. Praca pod presją czasu, mroczne widmo deadline’ów – inaczej nie umiem. Czy jako już-prawie-ojciec nie powinienem się zmienić? Później się zmienię. Teraz, w trybie pilnym wywalamy wszystkie graty z magazynu, który za moment będzie pokojem Tośka, choć i tak dalej będzie nazywany magazynem. Akurat czas, gdy to maleńkie pomieszczenie zajmowało jedno, a potem drugie niemowlę, był jedynym, kiedy w magazynie panował porządek.

      Oczekiwanie. Przygotowanie mieszkania

      Po opróżnieniu pokoju zabieramy się do malowania ścian. Ciemnokremowy, wpadający w jasny róż kolor wydaje się ciepły. A może to łososiowy… Na wiaderku było pewnie napisane: „marzenie paryskie” czy inna „ambrozja północy”. Jeden pies. Szczotka, pędzel, kubeł, ciepła woda… przygoda jest. Kiedy poprzedni właściciel mieszkania trzymał tu swoje komputery, serwery, ściany były jaskrawozielone. Gdy się wprowadziliśmy, zieleń zamieniliśmy na jasny krem czy inne écru.

      Teraz budzi się we mnie dusza artysty. Wpadam na pomysł, żeby na ścianie nad łóżkiem pozostawić w tym właśnie kolorze, proste i znajome kształty słońca, chmury, drzewa, strumyka. Żeby coś się tam „działo”. Tym samym znów wpadam w pułapkę nawyku robienia siedmiu rzeczy naraz. Miałem malować ścianę, a rysuję i wycinam w arkuszach samoprzylepnych stosowne obrazki. Naklejam je na ścianę. A może tu, trochę wyżej. Widzę, że już-prawie-dziadek, typ z tych bardziej niecierpliwych, trzyma bohatersko nerwy na wodzy. Jeszcze jedna poprawka. Dobrze. Teraz szczotkami malarskimi działamy po całości. Fajrant! Kiedy farba wysycha, odlepiamy te ikony natury, które odsłaniają się przed nami w znajomym kolorze.

      Robię dwa kroki w tył (więcej się nie da, pokój ma metraż minimalistyczny) i przyglądam się temu, co zmalowałem. Dzieło sztuki to nie jest, ale moje, własnoręczne. Dla syna! Niech będzie! Nie byłbym sobą, gdybym nie poprawił tu i ówdzie. Bo jakieś za blade. Dodaję kilka delikatnych obrysów. Lepiej. Czas biegnie, ja się bawię w artystę. Już w lekkich nerwach kończę malowanki. Potem dowiem się, że tych pastelowych, delikatnych obrazków Tosiek i tak długo nie doceni. Dzieci na początku dostrzegają tylko kontrastowe barwy.

      Mój tata, kierownik remontu, czuwa nad umeblowaniem pokoju. Regał, miejsce na kołyskę… Nic więcej się nie mieści. Nie szkodzi, to pomieszczenie z oknem, na końcu mieszkania, za naszą sypialnią (więc najważniejsze, że ciche, bo dwojgiem drzwi oddzielone od hałasu radia, telewizora, ekspresu do kawy) ma dać noworodkowi spokój na czas snu. A my będziemy mieć komfort swobodnego poruszania się i pracy w domu. W końcu maluch i tak większość dnia będzie spędzał z nami. Oddawanie mu od razu dużego pokoju, w którym teraz mieści się przydatny gabinet, wypełniony tonami książek i szafą na ubrania, nie ma sensu. W swojej gawrze będzie tylko spał – zakładam.

      Jadę więc po obiecaną kołyskę do przyjaciół. Ledwie mieści się do samochodu. Skręcam, dokręcam, wstawiam, jest. Czeka. Ciekawe, jak długo jeszcze? – zastanawiam się w drodze do szpitala. To najdziwniejszy czas, jaki oczekujący ojciec może sobie wyobrazić. Taka przerwa w porodzie. Wyjście chwilowo nieczynne. „Skurczów brak. Proszę pytać jutro”.

      Wspominając ostatnie, dość nerwowe, dni przed narodzinami.

      Tata: A co ty sobie myślałeś w tym brzuchu u mamy, że się tak spieszyłeś z przyjściem na świat?

      Tosiek (lat 5,5): Że świat jest piękny i łatwo się na nim żyje. A jednak nie!

      Przygotowywaliśmy się do porodu siłami natury, ale pośpiech Tośka sprawił, że najważniejsze lekcje ze szkoły rodzenia nas omijają. Brak zaprzyjaźnionej położnej (bo znaleźliśmy się w innym szpitalu niż planowany) uzupełniam sobie powtórkami z radiowych rozmów na ten temat. Piłka, kąpiel, oddechy, „przyj!”, chwila przerwy, jeszcze raz… Jednak tu sytuacja jest poplątana. Serce Tośka bije miarowo, ułożenie w porządku, ale żona jest zdenerwowana, choć nie daje po sobie poznać. Czuję, że nie mam prawa niczego narzucać. Mama wie, na co ją stać, czego chce, jak się czuje. Jej stres nie jest sprzymierzeńcem noworodka, ale stresu nie da się uniknąć. Nie można go pogłębiać. Mam być wsparciem, trzymać za rękę, podać wodę, pomóc wstać, powiedzieć: Dasz radę!, Zobacz, jak ci świetnie idzie, Zaraz będzie po wszystkim. Jeśli krzyczy i chce zabić wszystkich dokoła, pokornie trzeba dać się zabić, cierpliwie wspierać.

      Kiedy miałem dziesięć lat i w szkole przekomarzaliśmy się z dziewczynami, kto ma lepiej, zawsze dochodziliśmy do tej samej wymiany argumentów. „A wy będzie musiały urodzić dzieci, a my nie!” – mówiliśmy. „A wy pójdziecie do wojska!” – słyszeliśmy w odpowiedzi.

      Po latach okazało się, że chyba wygraliśmy. Choćby dlatego powinniśmy oddać swoje niespożyte siły na pomoc w rodzeniu. Na szczęście zmiany standardów i obyczajów okołoporodowych dają nam duże pole do popisu.

      Pierwsze spotkanie

      Cieszę się, że wyjątkowa staje się nie obecność, a nieobecność taty na sali porodowej. Tata powinien domagać się tego, by noworodka wziąć na ręce, położyć na piersi, poleżeć z nim, uspokoić. Ten pierwszy moment jest dla nas kluczowy. Nieporównywalny z niczym innym. Pierwsze spotkanie, w którym od razu „tłumaczysz” dziecku, że nie jesteś tylko