Szramy. Jak psychosystem niszczy nasze dzieci. Witold Bereś. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Witold Bereś
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Биографии и Мемуары
Год издания: 0
isbn: 9788380325456
Скачать книгу
ma te same cechy co Wiktor, które na pewno nie są na te czasy: delikatność i wrażliwość. Tak przynajmniej opowie o nim później Agnieszka, jego mama.

      Też uwielbia mangę. Nie lubi grać w piłkę, woli plastykę. Nosi długie włosy, ma długie rzęsy, niebieskie oczy i inne ruchy niż większość chłopców. Dla dzieci to idealny materiał na klasową ofiarę. Zwłaszcza że wychowawca to jego całkowite przeciwieństwo: silny, sprawny, prący do przodu, lubiący naigrawać się ze słabości uczniów. Tu nie ma miejsca dla chłopca, który nie lubi grać w piłkę.

      Agnieszka dość dobrze pamięta moment, gdy zauważyła zmiany w jego zachowaniu. Bała się. Gdy pytała, co dzieje się w szkole, odpowiadał półsłówkami. Twierdził, że koledzy śmieją się z niego i mu dokuczają. Całą prawdę wyzna jej dopiero za kilka miesięcy.

      Sama w tym czasie regularnie odwiedza wychowawcę. Prosi go o reakcję. Ten się dziwi. Narzeka, że Kacper nie lubi grać w piłkę z chłopakami. Raz pyta ją wprost: – Czemu syn po prostu nie może dostosować się do innych?

      Czerwiec 2018. Wiktoria

      Szpital w Józefowie pod Warszawą. Pościel dobrze pamięta pobyt poprzedniego pacjenta. Jest mocno przepocona, wyraźnie brudna, ale najgorsze wrażenie robią zaschnięte plamy krwi, które nie pozwalają nawet na moment zapomnieć o miejscu, w którym się jest.

      Do tak przygotowanego posłania trzeba wejść, zasnąć w nim i się w nim obudzić, w jakiś sposób powstrzymując obrzydzenie.

      Światło dzienne, tuż po przebudzeniu, pozwala przyjrzeć się ścianom pokoju. Są pomazane najróżniejszymi flamastrami. Widać napisy: „Jutro się zabiję”, „Fuck life”, a także rysunki, najczęściej penisy i szubienice. I wszędzie ślady krwi: stare, rozmazane, sięgające sufitu.

      Z kilku łóżek wystają pręty, którymi bez trudu można się okaleczać. Brudne, pełne zarazków. Wielu pacjentów z nich korzysta i rozrywa sobie nimi skórę, na rękach, nogach, łydkach. Stąd ubrudzona krwią pościel i ściany.

      Najpierw mija się pokój pielęgniarek. To jakby mała izba przyjęć. Rodzice wypełniają tam dokumenty, a dzieci oddają swoje rzeczy. Wiktoria zostawiła sznurówki, łańcuszek, zegarek. Stamtąd idzie się korytarzem do swojego pokoju.

      Choć nie zawsze tak jest. Oddział jest zwykle przeludniony. Bywa, że na jedno łóżko przypada dwóch albo i trzech pacjentów. Wtedy dzieci – przyjęte na oddział świeżo po próbach samobójczych – kładzie się na materacach. Materace są stare, brudne, miejscami pocięte i popękane. Poklejone szarą taśmą wykorzystywaną do klejenia kartonów.

      Niektóre są tak krótkie, że dzieciom nogi wystają na podłogę.

      Idąc dalej, widzi się odrapane ściany, obok połamane meble i szafki z urwanymi drzwiczkami. Czuć zapach stęchlizny. Dzieci wałęsają się bez celu, często ze świeżymi nacięciami na rękach i w innych miejscach.

      Na końcu korytarza jest łazienka, wspólna dla chłopców i dziewczynek. Najpierw mija się wnękę, w której znajdują się niezamykane kabiny prysznicowe. Są ledwie zasłonięte poobrywanymi zasłonkami. Żeby skorzystać z ubikacji, trzeba minąć kabiny. Nawet jeśli dzieci nie chcą podglądać się pod prysznicem – choć szczególnie w przypadku dziewczynek bywa z tym różnie – to czasem robią to mimowolnie.

      Żeby się umyć, Wiktoria zawsze czekała na przyjazd mamy. Mama pilnowała, by pod prysznicem nie podglądały jej inne dzieci.

      Tak wygląda oddział psychiatrii dziecięcej w Józefowie pod Warszawą. Wiktoria jest tu po raz pierwszy.

      Julka – koleżanka, której w szkole zwierzyła się z myśli samobójczych – dała znać wychowawczyni. Ta powiadomiła mamę Wiktorii, a szkolna psycholog poradziła konsultację z psychiatrą. Dlatego Wiktoria trafiła tutaj.

      – Pamiętam pierwszą noc. Byłam tak zdruzgotana, że muszę ją tam zostawić, że wróciłam do samochodu i zaczęłam płakać – mówi Justyna, jej mama.

      Czerwiec 2018. Kacper

      Klasa uważa, że Kacper to „pedał”, „mózgozjeb”, „mangociota”, „japoński gej”. Raz chłopcy otaczają go, wleką siłą do łazienki i wsadzają mu głowę do sedesu. Innym razem zdejmują mu spodnie przy innych dzieciach. Codziennie przechodzi przez piekło.

      Któregoś dnia koledzy z klasy krzyczą do niego, że jest „bi”. Nie rozumie. Wraca do mamy i pyta, co to znaczy.

      Z czasem rozumie coraz więcej i coraz bardziej się buntuje. Z szafy wyjmuje biało-różowe ubrania. Spina włosy, nosi długą grzywkę, a na szyję wkłada różowe diademiki. Raz do domu przynosi tęczowe flagi. Zaczyna identyfikować się z ruchem LGBT. Czy sam jest gejem – tego nie wie.

      Czerwiec 2018. Wiktoria

      Rodzice po zderzeniu z Józefowem zwykle obawiają się, że pobyt tutaj tylko pogorszy sytuację. Ale przywożą tu dzieci, bo nie mają innego wyjścia.

      Justyna wypisała córkę z Józefowa po czterech dniach.

      Wcześniej Wiktoria wyznała jej, że boi się jednego z chłopców. Chłopak biegał po całym oddziale, uderzał głową w ścianę, przeklinał na głos. Bił inne dzieci pięścią w ramię, kopał, wyzywał pacjentów i pielęgniarki. Nikt na to nie reagował. Wiktoria obawiała się chodzić sama już nie tylko do łazienki, ale nawet na świetlicę.

      – Warunki były nieludzkie. Jak w horrorze – przyznaje Justyna. – Lekarze nie mieli czasu, więc niczego nie mogłam się od nich dowiedzieć. Były tylko pielęgniarki, które na nic nie zważały. Dzieci biegały po korytarzu, biły się, pluły na siebie – wspomina.

      Wiktoria tylko raz spotkała się z psychologiem. Na więcej konsultacji lekarze po prostu fizycznie nie mieli czasu. W końcu dziewczyna ubłagała mamę, by zabrała ją do domu. Lekarz się zgodził, zalecił psychoterapię już poza oddziałem.

      Wrzesień 2018. Kacper

      Na początku siódmej klasy Kacper robi sobie pierwsze niewidoczne nacięcia na ciele. Żyletką rozcina skórę w pachwinach, rany obmywa wodą. Wkłada spodnie, żyje dalej.

      W szkolnej łazience podczas przerwy tnie się rozkręconą temperówką. Nauczyciele wzywają pogotowie. Z mamą po raz pierwszy jedzie na oddział psychiatryczny na Żwirki i Wigury.

      Przyjeżdżają tam w południe, na wizytę czekają osiem godzin. W międzyczasie Kacper znów się okalecza, tym razem w szpitalnej łazience. Agnieszka w końcu siłą wdziera się do dyżurującej lekarki. Ta rozkłada ręce, nie ma czasu ich przyjąć. Wracają do domu. Dwa dni później prywatny psychiatra stwierdza u chłopca aktywne myśli samobójcze, każe natychmiast jechać do Józefowa.

      – Jak tam weszłam, to pomyślałam, że w takim miejscu można by nakręcić film o białoruskich albo ukraińskich psychuszkach z lat sześćdziesiątych – mówi Agnieszka. Widzi to, co wcześniej Justyna z Wiktorem: rozwalające się łóżka, meble, brudną pościel. W wielu miejscach dostrzega pluskwy.

      Zwraca uwagę na jednego z chłopców. Na oko dziewięć lat, biega po całym korytarzu, w kaftanie bezpieczeństwa i miękkim hełmie na głowie. Krzyczy i co jakiś czas piszczy jak kot. Z impetem wali głową w ścianę. A obok stoją niewzruszone pielęgniarki.

      – Dla matki to jest podwójny szok. Widzisz to okropne miejsce, a równocześnie myślisz o tym, że twoje dziecko cały czas chce się zabić. Przełykasz ślinę, powstrzymujesz łzy – mówi Agnieszka. – Kacper był tam półtora miesiąca. Będę tego żałowała do końca życia.

      O tym, co zobaczyła, może mówić godzinami. Kiedyś wchodzi na oddział, a tam dzieci zbiorowo okaleczają się ostrymi przedmiotami. W świetlicy nikt ich nie pilnuje. Każdemu po rękach spływa krew. Idzie do pielęgniarek. Słyszy: „No nie upilnuje ich pani, tacy to są gówniarze”.

      W