GAZ DO DECHY. Joe Hill. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joe Hill
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-8215-217-3
Скачать книгу
i zawrócił z piskiem opon na widok dymu i migających kogutów. Race próbował się dodzwonić do Clarke’a, ale telefon milczał przez całe popołudnie i wieczór. O dziesiątej Szczep wyruszył w drogę na wschód, żeby go znaleźć.

      Dorwali Deana Clarke’a w jego chacie na wzgórzach, kiedy pakował się do wyjazdu. Oznajmił, że właśnie wybierał się na spotkanie z Race’em, żeby mu powiedzieć, co się stało, i ułożyć nowy plan działania. Zapewniał, że miał zamiar wszystkich spłacić. Dodał, że pieniądze wprawdzie przepadły, ale są inne możliwości, inne plany awaryjne. Zarzekał się, że jest mu cholernie, kurewsko przykro. Część tego, co mówił, było kłamstwem, część prawdą, zwłaszcza to, że jest mu cholernie, kurewsko przykro, ale Vince’a niczym nie zaskoczył, nawet kiedy zaczął płakać.

      Zaskoczyło go natomiast, podobnie jak wszystkich, że w łazience ukrywała się dziewczyna Clarke’a w majteczkach w stokrotki i bluzie z napisem LICEUM CORMANA. Najzwyczajniejsza w świecie siedemnastolatka na haju, ściskająca w dłoni dwudziestkędwójkę. Podsłuchiwała, kiedy Roy Klowes pytał Clarke’a, czy jego dziewczyna jest w domu, i proponował, żeby dziwka im wszystkim obciągnęła, to spuszczą mu dwieście dolców z długu. Roy Klowes wszedł do łazienki i wyciągnął kutasa, żeby się odlać, lecz dziewczyna myślała, że rozpina spodnie w innym celu, i nacisnęła spust.

      Za pierwszym razem spudłowała, za drugim strzeliła w sufit, bo Roy zaczął w nią walić maczetą i cała sytuacja odkleiła się od rzeczywistości i przez czerwoną norę ześliznęła się w krainę sennych koszmarów.

      – Jestem pewien, że stracił część tej forsy – powiedział Race. – Może nawet połowę tego, co od nas dostał. Ale jeśli uważasz, że Dean Clarke wsadził całe sześćdziesiąt patyków w jeden interes, to nie mogę ci pomóc.

      – Może faktycznie część forsy zamelinował. Nie twierdzę, że nie masz racji. Tylko nie rozumiem, czemu miałaby się znaleźć u jego siostry. Równie dobrze mógł ją wsadzić do słoika i zakopać w ogródku. Nie mam zamiaru pastwić się nad jakąś żałosną dziwką dla zabawy. Co innego, jeśli się dowiemy, że dostała nagle jakieś duże pieniądze.

      – Sześć miesięcy nakręcałem ten interes. I nie ja jeden wpakowałem w niego pieniądze.

      – Dobrze. Pogadamy w Vegas, jak tę sprawę załatwić.

      – Gadaniem niczego nie załatwimy – uciął Race. – Tylko na maszynach. Jego siostra jest dzisiaj w Show Low. Kiedy się dowie, że brat i jego laleczka zostali rozsmarowani po ścianach domu…

      – Może byś mówił trochę ciszej – upomniał go Vince.

      Lemmy stał kilka kroków dalej i obserwował ich z ramionami skrzyżowanymi na piersi, gotów w każdej chwili wkroczyć pomiędzy nich, gdyby zaszła potrzeba. Pozostali czekali w grupkach po dwóch lub trzech, pokryci kurzem i posępni, w skórzanych albo dżinsowych kurtkach, na których widniała naszywka Szczepu z czaszką w indiańskiej opasce i dewizą: ŻYJ W DRODZE, UMIERAJ W DRODZE. Zawsze tworzyli Szczep, chociaż żaden z nich nie był Indianinem, poza Peachesem, który twierdził, że jest półkrwi Czirokezem, chyba że akurat wolał być półkrwi Hiszpanem albo Inką. Doc powiedział, że może sobie być półkrwi Eskimosem i półkrwi wikingiem – i tak robi z siebie idiotę.

      – Ta forsa przepadła – zwrócił się Vince do syna. – Tak samo twoje sześć miesięcy pracy. Zrozum to wreszcie.

      Jego syn stał z zaciśniętymi zębami, kłykcie aż mu pobielały na trzymanej kurczowo butelce. Nie odzywał się ani słowem. Patrząc na niego, Vince przypomniał go sobie nagle jako sześcioletniego chłopca z buzią tak samo jak teraz pokrytą kurzem, jeżdżącego po żwirowym podjeździe na trzykołowym rowerku i wydającego odgłosy warczącego silnika. Vince i Mary śmiali się do rozpuku, najbardziej z zawziętej i skupionej miny syna, przedszkolnego wojownika szos. Teraz nie widział w tym nic zabawnego. Dwie godziny temu Race rozpłatał łopatą ludzką czaszkę. Zawsze był szybki i pierwszy dopadł Clarke’a, kiedy ten próbował uciec w zamieszaniu powstałym po wystrzałach dziewczyny. Może Race nie zamierzał go zabić. Uderzył tylko raz.

      Vince otworzył usta, żeby powiedzieć coś jeszcze, ale nie pozostało nic do powiedzenia. Odwrócił się i ruszył w kierunku baru. Nie uszedł nawet trzech kroków, kiedy usłyszał za plecami brzęk tłuczonego szkła. Odwrócił się i zobaczył, że Race cisnął butelką w zbiornik paliwa, dokładnie w miejsce, gdzie pięć sekund temu stał Vince. Może celował w jego cień.

      Whiskey i okruchy szkła rozprysły się po baku. Vince rzucił okiem na bok zaparkowanej cysterny i aż drgnął mimowolnie na widok tego, co na nim zobaczył. Na wielkim zbiorniku widniał napis i przez mgnienie oka wydało mu się, że przeczytał słowo MASAKRA. Ale nie. To było MASKAR. Wszystko, co wiedział o Freudzie, można było ująć w niespełna dwadzieścia słów – drobny z małą siwą bródką i cygarem, uważał, że dzieci chcą się pieprzyć z własnymi rodzicami – ale nie musiał się znać na psychologii, żeby rozpoznać działanie podświadomych wyrzutów sumienia. Wybuchłby śmiechem, gdyby nie to, co zobaczył potem.

      W kabinie siedział kierowca. Wywiesił rękę przez okno, w palcach trzymał tlącego się papierosa, a na przedramieniu widniał tatuaż: LEPSZA ŚMIERĆ OD HAŃBY, co świadczyło, że facet jest weteranem. Vince zarejestrował to na wpół świadomie i szybko odsunął tę myśl na bok, może żeby przemyśleć to sobie później, a może nie. Zastanawiał się, ile facet mógł usłyszeć, oceniał niebezpieczeństwo, próbował zdecydować, czy powinno się Maskara wyciągnąć z kabiny i wyjaśnić kilka rzeczy.

      Cały czas się nad tym zastanawiał, kiedy ciężarówka z cysterną zabulgotała i zbudziła się w kłębach smrodu. Maskar wyrzucił niedopałek na parking i zwolnił hamulce pneumatyczne. Kominy beknęły czarnym dymem i ciężarówka ruszyła. Żwir zachrzęścił pod wielkimi oponami. Podczas gdy cysterna odjeżdżała, Vince powoli odetchnął i poczuł, jak opada z niego napięcie. Wątpliwe, żeby facet coś usłyszał, a nawet jeśli tak, to co z tego? Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się mieszał w takie szambo. Maskar musiał się zorientować, że przyłapano go na podsłuchiwaniu, i postanowił się zmyć, póki jeszcze miał szansę.

      Zanim osiemnastokołowiec wyjechał na jednopasmową szosę, Vince odwrócił się w drugą stronę i przepchnął między swoimi ludźmi w stronę baru. To było godzinę przed tym, jak zobaczył cysternę po raz drugi.

      VINCE POSZEDŁ SIĘ ODLAĆ – pęcherz dawał mu w kość od pięćdziesięciu kilometrów – i po powrocie minął swoich ludzi skupionych przy dwóch dużych stolikach. Siedzieli w milczeniu, od stolików nie dolatywał prawie żaden odgłos poza szorowaniem widelców po talerzach oraz brzękiem odstawianych szklanek. Tylko Peaches gadał, i to do siebie. Mówił szeptem i od czasu do czasu sprawiał wrażenie, jakby się kulił, jakby go otoczyła chmara wyimaginowanych muszek. Był to jego żałosny, irytujący zwyczaj. Pozostali zajmowali własne wewnętrzne przestrzenie, nikt na nikogo nawet nie zerkał; każdy zwrócony do środka, Bóg wie, na co patrzył. Niektórzy prawdopodobnie na łazienkę, w której Roy Klowes zaszlachtował dziewczynę. Inni widzieli Clarke’a leżącego twarzą do ziemi, z tyłkiem do góry, z zafajdanymi spodniami, stalowym ostrzem łopaty tkwiącym w czaszce i sterczącym trzonkiem. Kilku pewnie się zastanawiało, czy zdążą wrócić do domu na Amerykańskich gladiatorów i czy kupony na loterię, które wczoraj kupili, okażą się szczęśliwe.

      Zupełnie inaczej było, kiedy jechali na spotkanie z Clarkiem. Lepiej. Zatrzymali się tuż po wschodzie słońca w podobnej knajpie jak ta i chociaż nie tryskali humorami, to pieprzyli trzy po trzy i od czasu do czasu wybuchali śmiechem przy pączkach i kawie. Przy jednym stole Doc rozwiązywał krzyżówkę, a pozostali zaglądali mu przez ramię i stukali się w żebra łokciami, dowcipkując, jaki to zaszczyt obcować z takim wykształconym człowiekiem. Doc odsiedział swoje, jak większość pozostałych, i miał złoty ząb, wstawiony w miejsce jedynki wybitej pałką przez