Poza tymi wszystkimi powodami prawdziwą trudnością w napisaniu dobrego tekstu dla „New Yorkera” był fakt, że nigdy nie lubiłem takich książek. W wolnym czasie czytałem pojebane komiksy grozy Neila Gaimana i Alana Moore’a, a nie Updike’a czy Cheevera o melancholii klasy średniej.
W którymś momencie, prawdopodobnie po dwusetnym odrzuceniu, przeżyłem małe olśnienie. Owszem, jeśli pisałbym książki pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem, Joseph King, to wypadłoby niezręcznie, gdybym płodził horrory. Jakbym odcinał kupony od sukcesu taty. Ale Joe Hill był zwyczajnym, anonimowym facetem. Nikt nie znał jego matki ani ojca. Mógł być każdym artystą, jakim zechciał. A chciał być Tomem Savinim na papierze.
Dostajesz takie życie, jakie ci dano, i jeśli zamierzasz pisać, to ono jest twoim atramentem. Jedynym, na jaki możesz liczyć. Mój był po prostu bardzo czerwony.
Kiedy w końcu dałem sobie zgodę na pisanie niesamowitych opowieści o rzeczach nadprzyrodzonych, wszystkie moje problemy znikły prawie w mgnieniu oka i zanim zdążyłem powiedzieć „bestseller »New York Timesa«”, byłem… ha, ha, ha, ha, ha, żartuję. Nadal czekało mnie tworzenie całych stert chłamu. Skleciłem cztery kolejne powieści, które niczego nie osiągnęły. Był wśród nich Paper Angels, trzeciorzędny pastisz Cormaca McCarthy’ego; powieść fantasy dla młodzieży, Złe kociaki doktora Lourdesa (sami się pieprzcie, właśnie, że to świetny tytuł); The Briars, schrzaniony pomysł na thriller w stylu Johna D. MacDonalda, o dwóch nastolatkach na krwawej imprezie. Najlepsze było The Fear Tree, napisane w duchu J.R.R. Tolkiena. Spędziłem nad nim trzy lata i stało się międzynarodowym bestsellerem… w moich snach. W rzeczywistości odrzuciły go wszystkie wydawnictwa z Nowego Jorku i Londynu, a za dodatkowy kopniak w jaja posłużyły odmowy wydawców w Kanadzie, co niechaj nam wszystkim przypomina: nieważne, jak nisko upadłeś, zawsze możesz upaść niżej (wcale tak nie myślę, Kanado).
Podczas gdy płodziłem kolejne powieściowe fiaska, pisałem również opowiadania i w czasie tych miesięcy (i – rety! – lat) zaczęły się w moim życiu dziać również dobre rzeczy. Opowieść o przyjaźni między młodocianym przestępcą i nadmuchiwanym chłopcem włączono do szacownej antologii żydowskiego realizmu magicznego, chociaż jestem gojem (wydawcy to nie przeszkadzało). Opowiadanie o duchu nawiedzającym kino w pewnym miasteczku trafiło do „High Plains Literary Review”. Dla większości ludzi niewiele to znaczy, ale ja miałem uczucie, jakbym otworzył tabliczkę czekolady i odkrył w środku złoty kupon. Za nimi poszły następne niezłe opowiadania. Jedno o samotnym kilkunastoletnim chłopcu, który niczym bohater Kafki zamienia się w wielkiego owada, po czym odkrywa, że woli być człowiekiem. Inne o starym odłączonym aparacie telefonicznym, na który czasami dzwonią zmarli. Jeszcze inne o niezrównoważonych synach Abrahama Van Helsinga. I tak dalej. Zdobyłem kilka mniej znaczących nagród literackich i trafiłem do zbiorku najlepszych utworów gatunku. Jedno z moich dziełek przeczytał łowca talentów z Marvel Comics i dał mi szansę napisania własnej jedenastostronicowej opowieści o Spider-Manie.
Nie było to wiele, ale podobno co za dużo, to niezdrowo. Gdzieś w 2004 roku, wkrótce po tym, jak The Fear Tree trafiło ostatecznie w ślepy zaułek, pogodziłem się z myślą, że nie mam w sobie żyłki powieściopisarza. Dałem z siebie wszystko, ale odpadłem. Nie szkodzi. W końcu pisałem dla Spider-Mana. Nawet jeśli nie nauczyłem się pisać powieści, to przynajmniej wiedziałem, że umiem tworzyć całkiem zadowalające opowiadania. Zdawałem sobie sprawę, że nigdy nie dorównam tacie, ale przynajmniej się zbliżałem. To, że nie nadawałem się na powieściopisarza, nie znaczyło, że nie mogę znaleźć zajęcia w świecie komiksu. Niektóre z moich ulubionych historii były właśnie komiksami.
Miałem kilkanaście napisanych opowiadań, wystarczająco dużo, aby wydać zbiór. Postanowiłem je poskładać i przekonać się, czy ktoś się na nie skusi. Nie zdziwiło mnie, że pominęły je milczeniem wielkie domy wydawnicze, które ze zdrowych komercyjnych powodów wolą publikować powieści. Zwróciłem się do świata mniejszych wydawców i w grudniu 2004 roku zadzwonił do mnie Peter Crowther, szacowny dżentelmen stojący za maleńką oficyną ze wschodniej Anglii, PS Publishing. Peter sam pisał niesamowite opowieści i spodobało mu się moje opowiadanie Pop Art, to o nadmuchiwanym chłopcu. Zaproponował mi niewielki nakład Upiorów XX wieku, czym od niechcenia wyświadczył mi przysługę, której nigdy nie spłacę. Pete i kilku innych gości ze świata małych oficyn, jak Richard Chizmar i Bill Schafer, wyświadczają takie przysługi wielu pisarzom, wydając ich książki nie dlatego, że mogą się na nich wzbogacić, lecz ponieważ się im podobają. (Owszem… to sugestia, abyś odwiedził witryny PS Publishing, Cemetery Dance Publications oraz Subterranean Press i wniósł swój wkład we wsparcie dla obiecujących twórców, kupując ich książkę. Śmiało, dobrze to zrobi twojej biblioteczce).
Peter poprosił, żebym napisał jeszcze kilka opowiadań do planowanego zbioru, aby stały się pozycjami „na wyłączność”, nigdzie indziej niepublikowanymi. Zgodziłem się i rozpocząłem pracę nad opowieścią o kolesiu, który kupił ducha w internecie. Praca jakoś wymknęła mi się spod kontroli i po trzystu trzydziestu pięciu stronach stwierdziłem, że jednak mam w sobie dar powieściopisarza. Zatytułowałem ją Pudełko w kształcie serca.
Kurczę, czyta się jak powieść Stephena Kinga. Mówiąc uczciwie, zasłużyłem na to.
ZAWSZE DOŚĆ PÓŹNO UJAWNIAŁEM swoje zdolności, tak więc moja pierwsza książka, Upiory XX wieku, ukazała się, gdy miałem trzydzieści trzy lata. Teraz mam czterdzieści sześć, a kiedy ten zbiór trafi na półki księgarskie, skończę czterdzieści siedem. Uf, dni pędzą na pełnym gazie, aż człowiekowi zapiera dech.
Kiedy zaczynałem pisać, nie chciałem, aby ludzie się dowiedzieli, że jestem synem Stephena Kinga, więc nałożyłem maskę i udawałem kogoś innego. Lecz książki zawsze mówią prawdę, prawdziwą prawdę. W każdym razie dobre książki. Książki, które napisałem, są nieuniknionym produktem ich twórczego DNA: Bradbury’ego i Blocka, Saviniego i Spielberga, Romera i „Fangorii”, Stana Lee i C.S. Lewisa, a przede wszystkim Tabithy i Stephena Kingów.
Nieszczęśliwy twórca stoi w cieniu innych, większych artystów i chowa za to urazę. Ale jeśli dopisze ci szczęście – a jak powiedziałem, miałem szczęścia pod dostatkiem i proszę, Panie Boże, niech tak pozostanie – ci inni, więksi artyści rzucą ci światło, abyś odnalazł swoją drogę.
I kto wie? Może pewnego dnia los się do ciebie uśmiechnie na tyle, że będziesz mógł pracować u boku jednego ze swoich idoli. Miałem okazję napisać parę opowiadań razem z ojcem. Było zabawnie. Mam nadzieję, że wam się spodobają; dwa z nich znajdziecie je w tej książce.
Nosiłem maskę przez kilka lat, lecz teraz, kiedy opadła, mogę głębiej odetchnąć.
Na razie to wszystko, co mam do powiedzenia. Czeka nas niezła jazda. W drogę.
Pora na czarne charaktery.
Joe Hill
Exeter, New Hampshire
Wrzesień 2018
GAZ DO DECHY
(Ze Stephenem Kingiem)
Przełożyła Izabela Matuszewska