Stąpając po linie. David Baldacci. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: David Baldacci
Издательство: PDW
Серия: Ślady Zbrodni
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788327160614
Скачать книгу
bo nie wzięła od niego pieniędzy.

      – Ernie mówił, że ona też wydawała się zadowolona. Ciekawe dlaczego.

      – Musimy odtworzyć jej kroki, prześledzić każdą minutę każdego dnia. Simms powiedziała, że Cramer planowała podróż. Mamy początek września, zakładam więc, że zaczął się rok szkolny. Chyba że szkolny kalendarz Braci wygląda inaczej – myślał głośno Decker.

      – Nie, w tym wypadku posługują się tradycyjnym harmonogramem zajęć.

      – Była tam jedyną nauczycielką?

      – Oprócz kobiety, która mieszka na terenie komuny i należy do ich wspólnoty. Cramer uczyła przedmiotów wymaganych w ramach obowiązkowego programu nauczania. Angielskiego, wiedzy o społeczeństwie, matematyki i tak dalej.

      – Więc co bez niej zrobią? – zapytała Jamison.

      – Prawdopodobnie jej obowiązki przejmie druga nauczycielka. Bracia chodzą do szkoły do piętnastego roku życia. Tydzień w tę czy w tę nie będzie miał większego znaczenia.

      – No to odwiedźmy teraz Braci – rzucił Decker.

      – Musimy umówić się na spotkanie.

      Decker zmarszczył czoło.

      – Dlaczego? Są aż tak bardzo zajęci?

      – Wymaga tego zwykła uprzejmość.

      – W porządku. Zadzwoń do nich i uprzedź, że jesteśmy w drodze.

      – Decker, takie nasze nagłe wtargnięcie może im się nie spodobać.

      Decker zmierzył Kelly’ego wzrokiem.

      – Wątpię, by Irene Cramer podobało się, gdy ją zarzynano. Dlatego przedkładam jak najszybsze znalezienie zabójcy nad czyjeś urażone uczucia z powodu zwykłej wizyty. – Obrzucił miejscowego detektywa surowym spojrzeniem. – To jest śledztwo w sprawie zabójstwa, Kelly. Nie ma nic ważniejszego, przynajmniej moim zdaniem. Jeśli uważasz inaczej, współpraca może się nam nie układać.

      Kelly spojrzał najpierw na Jamison, potem znów na Deckera.

      – Nie przewiduję problemów.

      – Cieszę się. A więc w drogę.

      – Co to jest, do cholery? – zapytała Jamison.

      Jechali wynajętym samochodem na wschód. Pokonali niewielkie wzniesienia na płaskim poza tym terenie i ujrzeli coś, co przypominało egipską piramidę z odrąbanym wierzchołkiem i zatkniętą na czubku ogromną piłką golfową. Konstrukcja miała około pięćdziesięciu metrów wysokości i była wykonana, jak się wydawało, z kamienia. Górowała nad skarłowaciałymi przy jej ogromie zabudowaniami. Całość otaczało podwójne ogrodzenie z drutem kolczastym na szczycie.

      – Kompleks Obronny imienia Douglasa S. George’a, znany również pod nazwą stacji sił powietrznych w London – wyjaśnił siedzący obok Kelly.

      – Stacja sił powietrznych? – zdumiała się. – Nie widzę tu samolotów ani pasów startowych.

      – Bo to nie jest prawdziwa baza lotnicza, tylko właśnie stacja. Aczkolwiek mają pas startowy dla samolotów i lądowisko dla helikopterów. A w tym dziwacznym czymś mieści się super hiper stacja radiolokacyjna. Do obserwacji przestrzeni kosmicznej. Jest częścią systemu wczesnego ostrzegania, na wypadek gdyby ktoś wystrzelił głowice jądrowe w stronę Ameryki Północnej.

      – W takim miejscu? – zdziwiła się Jamison.

      – Zdaje się, że jakiś polityk z Dakoty Północnej mocno za tym lobbował. Jest dość szkaradna, więc kto by chciał coś takiego na własnym podwórku? Tak czy owak, stoi tu od lat pięćdziesiątych, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie. – Wskazał odbijającą w bok drogę. – Skręć tu w prawo, Alex.

      Znaleźli się na szosie mijającej stację w dość bliskiej odległości.

      – Już niedaleko – rzekł Kelly. – Jeszcze tylko skręt w lewo i dotrzemy na miejsce.

      Decker wydawał się zaintrygowany.

      – Odnoszę wrażenie, jakbyśmy znajdowali się na terenie wojskowym.

      Kelly się uśmiechnął.

      – Jakieś dziesięć lat temu większą część parceli wojskowej wystawiono na przetarg i Bracia kupili tę ziemię. A niedawno frakerzy wydzierżawili od nich jej część.

      – Bracia kupili od rządu federalnego teren, na którym znajdowała się instalacja sił powietrznych? – rzekła z niedowierzaniem Jamison.

      – Pewnie Wuj Sam tnie koszty. Albo nie potrzebowali tak dużego areału. Transakcja nie dotyczyła oczywiście stacji wojskowej, tylko zbędnego wojsku obszaru. A Braciom naprawdę potrzebna była ziemia. Wydzielili kilka nowych kolonii i musieli mieć miejsce na założenie farm oraz inną działalność.

      – Żebym dobrze zrozumiała: grupa religijna uprawia pola tuż obok rządowego oka wypatrującego pocisków jądrowych wystrzeliwanych w kierunku Ameryki?

      – Można by zrobić z tego fantastyczny skecz w Saturday Night Live – zauważył Kelly.

      Jamison skręciła w lewo i po niespełna połowie kilometra świeżo położonej nawierzchni dotarli do osiedla Braci.

      Kelly zadzwonił wcześniej i uprzedził wspólnotę o przyjeździe. Dwaj mężczyźni czekali na nich przy sporej metalowej bramie. Pomimo parnej pogody obaj byli ubrani w ciężkie, ciemne stroje, a na głowach mieli sfatygowane czarne kapelusze z szarymi jedwabnymi wstążkami. Długie brody zakrywały policzki i podbródki. Jeden z nich nosił staroświeckie binokle. Drugi, z dziesięć lat młodszy od dobiegającego sześćdziesiątki towarzysza, dziwnie im się przyglądał zza rogowych okularów. Mniej więcej trzydzieści metrów za nimi stała wysoka niespełna pięćdziesięcioletnia kobieta w długiej sukience w kolorowe paski i chustce w białe groszki. Miała poprzetykane siwizną brązowe włosy. Ona także bacznie ich obserwowała.

      Decker widział w oddali niskie budynki z pustaków, z zadbanymi trawnikami od frontu albo wysypanymi żwirem placykami. Były tam także zabudowania z blachy falistej, silosy na ziarno, ogrodzone pola uprawne oraz starannie ustawiony ciężki sprzęt rolniczy wraz z kilkoma maszynami, które według Deckera wyglądały na urządzenia wykorzystywane w budownictwie albo produkcji. Całość urządzona w sposób precyzyjny, przemyślany, podsumował.

      – Jak już wam mówiłem, żyją tu w komunie – przypomniał Kelly, gdy zatrzymali samochód. – Nie mają własności prywatnej poza ubraniami i tym, co w domu.

      – A te duże budynki? – zainteresowała się Jamison.

      – Tam sprzedają jajka, warzywa i wszystko, co wyhodują. Wytwarzają też meble, części do maszyn, a także różne wyroby metalowe. Kupują je od nich frakerzy. Mają własną flotę dostawczą. W sumie prowadzą działalność na dość dużą skalę. Są samowystarczalni. Doskonale mówią po angielsku, choć ich pierwszym językiem jest niemiecki.

      – Nie powiedziałeś im, po co przyjeżdżamy? – zapytała Jamison.

      Kelly spochmurniał.

      – Nie, nie przez telefon. To będzie dla nich szok.

      – Dziwię się, że mają telefony.

      – Ściśle rzecz biorąc, nie wolno im korzystać z telewizji ani internetu, ale młodsi członkowie wspólnoty używają Facebooka, Instagrama i poczty elektronicznej, żeby utrzymywać kontakt ze znajomymi, choć podlega to ścisłym regulacjom. Telefony komórkowe są niezbędne przy prowadzeniu interesów i załatwianiu spraw osobistych, więc je mają. Jest tylko jeden centralny telefon stacjonarny. Obawiają się, że świat zewnętrzny będzie próbował ingerować, wedrzeć się do ich społeczności.

      – I namówić