– To zaczyna być przekonujące.
Wzruszyła ramionami, jakby nie obchodziło ją, czy wierzę w jej słowa.
– Dżinny robią wszystko, aby nakłonić ludzi do wypuszczenia ich z zamknięcia: butelek, lamp czy innych naczyń. Często po śmierci czarnoksiężników ich dzbany wpadały w ręce ludzi nie mających pojęcia, co to takiego, a wówczas dżinny wywierały na nowych właścicieli silny wpływ, zmuszając ich do otwarcia naczynia. Oczywiście, kiedy tylko korek został usunięty…
Jeszcze raz otworzyła portfel. Szperała w nim przez chwilę, po czym wręczyła mi wycinek z londyńskiego „Daily Telegraph”, noszący datę 26 kwietnia 1951. Tytuł głosił:
TR¥BA POWIETRZNA WYMIERZA SPRAWIEDLIWOŚĆ RABUSIOM GROBOWCÓW.
„Trzech perskich rabusiów grobowców, uciekając ze starożytnymi wyrobami szklanymi i garncarskimi o wartości przekraczającej pięćset tysięcy dolarów, poniosło śmierć w wyniku potwornej trąby powietrznej, która pochłonęła ich jeepa. Naoczni świadkowie zeznali, że z niezrozumiałych powodów rabusie obrali wyjątkowo trudną górską drogę, przez co na wybojach uległo stłuczeniu kilka spośród skradzionych dzbanów i półmisków. W chwilę później nadciągnęła trąba powietrzna i porwała ich do góry, unosząc na wysokość ponad trzydziestu stóp. Wiatr ucichł równie nagle, jak się pojawił, pozostawiając na piasku swe ofiary, które wkrótce zmarły w szpitalu na skutek odniesionych obrażeń”.
Zwróciłem jej wycinek.
– No pewnie, że ciekawe – przyznałem. – Ale niczego nie dowodzi.
– Nic niczego nie dowodzi, panie Erskine – westchnęła. – To czysta teoria i nie zamierzam udawać, że jest inaczej. Ale chciałabym, żebyś przynajmniej spróbował mieć otwarty umysł.
– W porządku. Trzech bandytów zostało porwanych przez trąbę powietrzną. Mój umysł jest otwarty.
– Nie oczekuję, że przyjmiesz to wszystko za świętą prawdę, zwłaszcza przy tak powierzchownym przedstawieniu – powiedziała Anna. – Sugeruję tylko nieco ostrożności na wypadek, gdyby z jakichś powodów dzban jej wymagał. Wiem, że historie o dżinnach są bardzo stare i mogą niezupełnie pokrywać się z prawdą, że mit dżinnów mógł być ekstrapolacją strachu przed czymś nieznanym, jakąś chorobą lub eksplozją, nie wiem. Osobiście jednak wierzę w magiczne oddziaływania. A ty, jeśli nawet nie wierzysz, powinieneś zachować ostrożność. Ludzie nie przekazują sobie ostrzeżeń przez dwa tysiące lat bez jakiegoś istotnego powodu. Poza tym żyjący na Saharze Arabowie mają swoje określenie dla trąby powietrznej.
– Zechciej mnie oświecić.
– Nazywają ją dżinn. Wierzą, że takie trąby to nic innego jak tańczące na wietrze złe duchy.
Pokiwałem głową.
– No dobrze. Cała historia wydaje się nieco naciągana, ale jeśli ma to wpłynąć na poprawę twego samopoczucia, zgadzam się zachować ostrożność. Ostatnia rzecz, jakiej bym pragnął, to dać się złapać jakiejś potwornej trąbie powietrznej.
Anna przyciągnęła sobie stare, rzeźbione krzesło i usiadła na nim, umieszczając segregator na kształtnych kolanach.
– Skoro w końcu doszliśmy do porozumienia – oświadczyła – przejrzyjmy resztę papierów. Może dowiemy się czegoś więcej o dzbanie.
– Dobrze. Przerzucę te dzienniki na biurku. Czy orientujesz się, kiedy mniej więcej ten dzban dotarł do Stanów? Pomogłoby mi to zacząć od właściwego rocznika.
Wodziła palcem wzdłuż gęsto zapisanych linijek wykazu egipskiej ceramiki.
– Myślę, że około roku 1948 lub 1949. Był tutaj w czasach twego dzieciństwa, nieprawdaż? Postaraj się przypomnieć sobie, kiedy ujrzałeś go po raz pierwszy.
Podniosłem stosik czarnych, błyszczących dzienników, związanych gumką.
– Mam dopiero trzydzieści trzy lata – rzuciłem w jej kierunku. – Nie oczekuj ode mnie wspomnień Elizabeth Jane Portman.
Dzienniki sięgały roku 1954. Przejrzałem je pobieżnie, w większości były to jednak rutynowe, niezbyt ciekawe notatki: „Zabrałem psy na spacer… jadłem lunch z Binneyem… paskudna dzisiaj pogoda… spacerowałem po plaży… do herbaty były bułki”. Nic takiego, z czego zbudowane są wielkie biografie.
Dźwignąłem stertę arabskich dokumentów i przeniosłem je na drugą stronę biurka, licząc, że może znajdę pod nimi jeszcze jakieś dzienniki. Dzienników wprawdzie nie znalazłem, za to spod papierów wyłoniła się stara, wykonana z pianki morskiej fajka Maksa Greavesa. Miała mocno pogryziony cybuch i poplamioną tytoniem główkę. Podniosłem ją i obróciłem, a wówczas doznałem szoku, który podziałał na mnie jak uderzenie mokrym ręcznikiem. Wyrzeźbiona z przodu główki wykrzywiona twarz Araba, która tak bardzo podobała mi się, gdy byłem chłopcem, została gładko odłupana. Tam, gdzie kiedyś była twarz, teraz ciągnęła się gładka płaszczyzna. Przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w fajkę.
– Anno! – zawołałem.
– Tak? – odpowiedziała, nie odrywając się od rachunków frachtowych z Port Saidu.
– Anno, popatrz na to. – Wyciągnąłem ku niej fajkę.
– O co ci chodzi?
– Tutaj była kiedyś twarz. Wyrzeźbiona twarz Araba. Ktoś ją odłupał.
Anna popatrzyła uważniej.
– Może to Max Greaves. Wygląda na to, że miał jakąś obsesję na punkcie portretów.
– Anno – zacząłem cierpliwie – on kochał tę fajkę. Nigdy by czegoś takiego nie zrobił. A jednak nie wygląda to na uszkodzenie przypadkowe. Ktoś musiał ją uszkodzić celowo.
Anna przestała czytać.
– Zastanawiam się…
– Nad czym się zastanawiasz?
– Zastanawiam się, czy w tej historii z portretami i zdjęciami nie kryje się coś więcej. Czy nie ma to jakiegoś związku z dzbanem.
Odłożyłem fajkę na miejsce.
– To nie ma sensu. Bardziej prawdopodobna wydaje mi się fobia. Podobne lęki dręczyły hiszpańskiego malarza, Goyę. Obawiał się, że jego obrazy mogą ożyć. Może Max doznał zachwiania równowagi psychicznej i przeżywał podobne niepokoje; nie chciał, by jego portrety zbudziły się do życia.
Anna wzruszyła ramionami.
– Marjorie przysięgała, że nie był stuknięty. Ale przecież, z drugiej strony, popełnił samobójstwo.
Powróciłem do grzebania pośród zalegających biurko papierów.
– Mówiąc ściślej, odciął sobie twarz. Tak jak tej fajce. To samo zrobił ze zdjęciami w gazetach. I pozdejmował obrazy ze ścian. Z jakichś powodów Max Greaves nie chciał mieć w domu ani jednej twarzy. Nawet własnej.
– Postaraj się odnaleźć późniejsze zapiski – poradziła Anna. – Może one coś nam wyjaśnią.
Przełożyłem kilka zszywek gazet. Pod nimi rzeczywiście natknąłem się na nową porcję notatników związanych elastyczną taśmą. Oddałem się lekturze, szukając czegokolwiek, co pomogłoby nam zrozumieć zachowanie Maksa lub poznać pochodzenie jego arabskiego dzbana. Anna, będąc lepiej przygotowana, skoncentrowała się na urzędowych pozwoleniach eksportowych i kwitach przewozowych.
Na pierwszy rzut oka dzienniki wydawały się zapełnione krótkimi wpisami ilustrującymi szarą codzienność: „Poszliśmy z J. na lunch do Provincetown; cichy, b. mglisty dzień”. Kiedy jednak dotarłem