Skrzywiła się, jakby chciała zakląć, ale powstrzymała się i powiedziała tylko:
– Marynarka wojenna.
Oślepiło ją ostre światło. Niczego nie widziała, żadnych kształtów, tylko jaskrawy blask.
– Jak się pani nazywa?
O kurwa! Policja! Policja ją dorwała i przesłuchuje.
– Chcę adwokata!
Nie da sobą pomiatać. Kilka razy już to przeżyła. Nie da się glinom.
– Ja tylko pytam, jak się pani nazywa.
– Niczego nie powiem. Chcę adwokata!
Potwornie bolało ją gardło. Wydobywał się z niego jedynie charkot. Blask nieco przygasł, a potem całkiem ustąpił. Axel mogła szerzej otworzyć oczy. Kiedy ciemne roztańczone plamy zaczęły znikać, udało jej się zobaczyć poznaczony licznymi przewodami sufit, coś jakby bezcieniową lampę oraz postać w chirurgicznej maseczce. Szlag! Mężczyzna nie wyglądał na policjanta. Z wysiłkiem zerknęła w bok i dostrzegła ogromny panel ze skomplikowaną aparaturą. To raczej nie było wnętrze komisariatu. Wszystko wskazywało na to, że znajduje się w sali operacyjnej. Jej podejrzenia potwierdził widok kilku postaci w kitlach i wieloramiennego robota chirurgicznego.
Mężczyzna w maseczce pochylił się nad nią.
– Nazywam się Liam Madsen. Jestem lekarzem, specjalistą od operacji mózgu i muszę się pani do czegoś przyznać.
Zmrużyła oczy.
– Jest pani pierwszym pacjentem, który obudzony po ciężkim zabiegu i zapytany, czy pamięta, jak się nazywa, natychmiast zażądał adwokata. Coś takiego jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się w karierze.
– Eee… Zawsze musi być ten pierwszy raz, prawda? – wymamrotała z głupia frant. – Gdzie jestem?
– Pozwoli pani, że na razie to ja będę zadawał pytania. Jak się pani nazywa?
– Axel Staller.
– Brawo. Ile ma pani lat?
– Dwadzieścia siedem?
Nawet w jej uszach zabrzmiało to jak pytanie.
– Nieźle. Czy pamięta pani, co zaszło przed utratą przytomności?
– Straciłam przytomność? Dlatego tu jestem?
– Mniej więcej. Czy pamięta pani dzień, kiedy odwiedził panią niezapowiedziany gość? Mężczyzna, bardzo blady, niezdrowo wyglądał. Wpuściła go pani do domu.
– Chyba tak… Tak! On… On się jakoś nazywał…
Chirurg chyba się uśmiechnął. W każdym razie zwęziły mu się oczy.
– Przypomni sobie pani to nazwisko?
– Amundsen! – wypaliła. – Tak. Albo nie… Amundsen albo Scott. A może Franklin?
– Wymienia pani nazwiska badaczy arktycznych. Ale dobrze, zaliczam odpowiedź. A wie pani, kim był?
– Śmierdział psem.
– Proszę?
– Wyglądał na policjanta, ale zarzekał się, że nim nie jest. Pokazał mi zdjęcie Lani.
– Kto to jest Lani?
W głowie Axel rozległ się dzwonek alarmowy.
– Chyba jednak chcę adwokata. To na pewno nie jest mistyfikacja na komisariacie?
Lekarz zignorował jej pytanie.
– Co jeszcze pani pamięta?
Mroczki przed jej oczami to rozrzedzały się, to gęstniały. Dobrze, że leżała. Czuła się trochę jak na obracającej się bardzo powoli karuzeli.
– Chyba poszłam do kuchni… – powiedziała niepewnie.
– Po co?
– Nie wiem.
– A co stało się w kuchni?
– Nie pamiętam. To tam straciłam przytomność?
– Owszem.
Madsen wyprostował się i pokazał komuś stojącemu za nią uniesiony kciuk. Ktoś z boku zaczął bić brawo. Jasny szlag! Czy to ma znaczyć, że operacja się udała? Czy lekarz nie powinien najpierw poinformować o tym pacjenta?
– Panie doktorze?
Chciała unieść rękę, by złapać go za ramię, ale okazało się to niemożliwe. Nie, nie była sparaliżowana. Po prostu jej ramię tkwiło w jakimś urządzeniu, które, sądząc po odgłosach, pompowało coś do wnętrza jej ciała.
– Panie doktorze, dlaczego zemdlałam?
– Bo ktoś strzelił pani w głowę.
Pociemniało jej w oczach.
– To ja nie żyję?
– Wprost przeciwnie.
– Ale mam dziurę w głowie?
– Nie, droga pani. Właśnie umieściliśmy tam specjalistyczny implant. Proszę być dobrej myśli.
Boks dżokeja przypominał bardziej klitę w salonie gier niż pomieszczenie w komendzie policji. Minimalna przestrzeń bez jakichkolwiek udogodnień. Oczywiście dotknięcie jednego jedynego włącznika pewnie zamieniało go w kapsułę zawieszoną w nieskończonej przestrzeni, ale teraz, przy wyłączonych ekranach, braku okien, z nastawioną na maksa kiepskiej jakości klimą, był uosobieniem klaustrofobii. Scott nie miał gdzie usiąść, nie miał także gdzie postawić kubka z gorącą wodą do popicia lekarstw.
Trzeba przyznać, że Lou Landon okazał się dobrym gospodarzem, bo nie zajął fotela, który był jedynym meblem w pomieszczeniu, lecz stał z entuzjastycznym uśmiechem na twarzy. Wbrew anglosaskiemu nazwisku był sympatycznym Hindusem, młodym i niestety chyba dość narwanym. Rozpierały go energia i zapał. To było pierwsze zadanie w jego krótkiej karierze, które pozwoli mu oderwać się od biurka na komendzie.
– Zdajesz sobie sprawę, że będziemy musieli odwiedzić Zakazane Miasto?
Scott włożył do ust kilka pastylek i popił wodą. Jak zawsze miał problemy z przełykaniem, ale już wielokrotnie zdążył się przekonać, że lepiej walczyć ze wszystkimi naraz niż brać je pojedynczo. Kiedy łykał pastylki jedną po drugiej, pierwsza zaczynała działać jeszcze, zanim połknął ostatnią, pojawiał się odruch wymiotny i sytuacja z nieprzyjemnej zamieniała się w beznadziejną.
– Pewnie, że tak! Patrz, co dostaliśmy na drogę.
Wyjął z plecaka grubą tuleję z litego, zdawałoby się, metalu.
– Co to jest?
– Nadajnik.
Scott otrząsnął się po ostatnim łyku.
– Na twoim miejscu w Zakazanym Mieście raczej nie liczyłbym na seanse łączności. Wiesz, jak ono wygląda?
– Wiem. Nasi szefowie też wiedzą i stąd ten cud wojskowej techniki.
– Armia nam to dała?
Landon skinął głową, po czym wyjaśnił, że cały problem w przeniknięciu przez niezliczone warstwy megabudowli polega na tym, że usiłuje się korzystać z fal radiowych. A to, biorąc pod uwagę nagromadzenie elementów konstrukcyjnych i liczbę urządzeń elektronicznych, po prostu nie może się udać. Nawet gangi często