– Mieliśmy pracować w grupie i mówić o wszystkim, co wiemy. Nie wychylałam się, żeby zobaczyć, ile warte jest twoje słowo. Od samego początku ukrywasz niektóre fakty, Gajda. Jedynie do siebie możesz mieć pretensje.
– Nie przypisuj wszystkich zasług tylko mojej osobie – podkreślił spokojnym głosem podszytym ironią. – Oboje w takim samym stopniu wywiązujemy się ze swoich zobowiązań. – Podniósł się, przez co ponownie górował nad dziewczyną. – Posłuchaj… przykładna obywatelko, chcę to załatwić polubownie.
– Przecież nie ostrzę noży.
– Wyciągam do ciebie rękę, możesz przynajmniej spróbować – powiedział przez zaciśnięte zęby. Był zły, a obiecywał sobie spokój.
– Zaufać stróżowi prawa, bo tak wypada?
– Nie wierzysz mi?
– W takim samym stopniu jak ty mi.
Gajda zmierzył dziewczynę nieprzeniknionym wzrokiem, wiedząc, że poległ. Nie rozpaczał, miał czyste sumienie, że chociaż spróbował. Łagodne traktowanie Popławskiej nie wchodziło w grę, właśnie miał jej powiedzieć, co myśli o jej zachowaniu, ale przerwał mu kucharz Marcin.
– Wiktorio, daj swojemu gościowi. – Marcin wcisnął jej w rękę pudełko. – Do kawy – dodał z uśmiechem, patrząc na policjanta.
– Proszę, Gajda, do kawy, tylko żebyś się nie udławił. – Zanim podała mu pudełko, z ciekawości lekko uchyliła styropianowe wieczko, a kiedy zobaczyła rogaliki z nadzieniem truskawkowym, aż ją zatkało.
– Dzięki. – Edwin nawet się nie zawahał i zabrał pudełko, bo dobrze znał przepyszny smak tych wypieków. – Miło się gadało.
– Częściej wpadaj.
– Nie omieszkam, Popławska.
Wiki patrzyła za mężczyzną z niezadowoloną miną. Teraz miała pewność, że jego wizyta zwiastowała kłopoty. Nie podobało jej się to, że bardziej zainteresował się tym śledztwem, ale sama wielokrotnie namawiała go, żeby wziął się do roboty.
Nic nie mogła poradzić, nie miała żadnego wpływu na Gajdę, za to na kucharza jak najbardziej. Dobrze wiedziała, co kombinuje. Zamierzała mu powiedzieć, co o tym myśli.
– Marcin! Rogaliki! Naprawdę?!
***
– Co on sobie wyobraża? – mruczała pod nosem Wiki, wychodząc na plażę, na której odbywał się spektakl zachodu słońca opadającego w pieniste fale Morza Bałtyckiego. Wiatr gwałtowniejszymi podmuchami atakował skórę, chwytał za włosy i końce ubrań. Drogi do brzegu nie tarasował żaden parawan ani namiot, turyści zwinęli swój ekwipunek, teraz korzystali z atrakcji miasta.
Lubiła spacerować przy dźwiękach symfonii morza, zakrzykiwania mew, które z rozłożonymi skrzydłami bawiły się z wiatrem. Zapach nagrzanego piasku i słonej wilgoci był jedynym dominującym, uwielbiała jego odcienie i smaki. Latem łagodniejszy, jesienią czy zimą ostry, przeszywający, ale czysty i świeży. Czasem, gdy za długo siedziała w kuchni, musiała wybiec choćby na chwilę i rozkoszować się morskim aromatem.
– Rogaliki dla Gajdy z moich rąk. Kto by pomyślał, że z kucharza taki romantyk? Tajny miłosny skład, przecież to niedorzeczne – psioczyła, brodząc w piachu. Zatrzymała się, kiedy zauważyła, że przy jej boku brakuje Łasucha. Obejrzała się i spostrzegła, jak pies powoli przebierał łapami i sapał, jakby już przebiegł kilka kilometrów, a nie dopiero co przed chwilą leżał w ogrodzie. Łasuch miał poważne przejścia z byłym właścicielem, przez które ledwo uszedł z życiem. Wiki coraz bardziej się o niego martwiła.
– Przyjacielu, wzięłabym cię na ręce, ale przez to, że obżerasz się drożdżówkami, ta opcja odpada. – Przykucnęła i potarmosiła jego mordkę. – Przykro mi, ale musisz się ruszać, a nie tylko leżeć w ogrodzie. No dalej, piesku, nie raz pokonywałeś tę trasę. Dom na wydmie już niedaleko. – Zwolniła, by dostosować się do jego tempa. Uwielbiała z nim spacerować. Ona i pies – najlepszy duet na świecie.
Nie musiała się śpieszyć, do spotkania miała jeszcze czas, choć i tak planowała być wcześniej. Musiała porozmawiać z siostrami. Tylko ich towarzystwo, żadnych męskich oczu ani uszu, tak jak było przed dziesięcioma laty, gdy zawitały do domu dziecka.
Pamiętała ten czas, a wraz z nim każdą brutalną cząstkę porzucenia wbitą w jej duszę, każde odrzucenie, zatruwające serce i rozchodzące się w krwiobiegu. To dzięki siostrom uwierzyła, że może mieć rodzinę, komuś się zwierzyć, powiedzieć prawdę, a one ją zrozumieją i wesprą.
Tęskniła do ich wspólnych wybryków, nocnych szaleństw, gdy cały dom dziecka pogrążony był we śnie, a one wymykały się z nory – bo tak go nazywały – przez okno. W ciszy nocy przeskakiwały płot i biegły ulicami miasta, pustego, uśpionego i wyludnionego. Wtedy, w tamtych ulotnych chwilach, były paniami swojego losu, niezależne i wolne.
Zazwyczaj to ona wymyślała niedorzeczne wyzwania, bo bardzo chciała zaskoczyć czymś swoje przyjaciółki, udowodnić, że jest dzielna, a strach jest jej obcy. Wszystko to było na pokaz, głupio ryzykowała, by całemu światu i sobie dowieść, że coś znaczy, potrafi, że jest potrzebna i wartościowa. Dopiero po czasie zrozumiała, że to daremne i smutne, dziewczyny pokochały ją taką, jaką była.
Uśmiechnęła się do wspomnień. Może te ich zabawy były skrajnie niebezpieczne i zwariowane, ale ile miały w tym radości i bólu brzucha od śmiechu. Z łatwością zapominały o przeszłości, o domu rodzinnym, do którego nigdy nie chciały wracać.
Zobaczyła budynek rozświetlony zanikającymi promieniami słońca. Zabarwiony na złoto i czerwono, wydawał się magiczny, wręcz bajkowy. To w nim jej siostra Lili wyobrażała sobie idealną rodzinę, choć prawda jego czterech ścian okazała się bardziej prozaiczna. Teraz jednak mogła spełnić to skryte marzenie, bo właśnie w nim planowała stworzyć przyszłość opływającą w miłość. Pozostawał tylko cień przeszłości, niczym postać w mrocznym korytarzu, która w każdym momencie może zaatakować.
Wiki wdrapała się na wydmę i przystanęła, patrząc na dom. Piętrowy z połyskującą niebieską dachówką i urokliwymi drewnianymi okiennicami zamontowanymi przy dużych oknach przywodził na myśl stałość i bezpieczeństwo, ostoję w świecie chaosu. Zachwycał swoimi klasycznymi krzywiznami, szerokim tarasem, choć najbardziej położeniem. Z jego okien rozpościerała się nadmorska panorama, niebo łączące się z wodą. Okna, podobnie jak ramy obrazów, tworzyły wyjątkowe malowidła, codziennie inne, prawdziwe, wykonane ręką natury.
Otworzyła drewnianą furtkę niskiego płotku na wydmie i weszła na trawę, która nieskoszona łaskotała ją w odsłonięte stopy. Łasuch trzymał się nóg, ale gdy tylko weszli na taras, ułożył się pod ścianą i zasnął.
Wiki pchnęła drzwi i znalazła się w ciepłej kuchni z jasnymi szafkami i szarym blatem, przeszła przez przestronny salon z szeroką kanapą o miękkich poduchach i ciemnym korytarzem doszła do schodów prowadzących na piętro.
Niedawno odnowiony dom na wydmie ze świeżą farbą na ścianach i drewnianymi, zamontowanymi schodami pachniał nowością i kwiatami, które Lili wszędzie ustawiła w wazonach.
Wiele się zmieniło, odkąd pojawiła się tu pierwszy raz. Lili i Natan – mieszkańcy domu – w nim związali swoje losy, zaczynając płynąć już razem w jednym kierunku.
Usłyszała głosy i domyśliła się, gdzie będą jej siostry. Gabinet Lili mieścił się na piętrze, a jego okna wychodziły na plażę. Wiki jeszcze nie zdradziła swojej obecności, chcąc dalej słuchać ich wesołego szczebiotu dochodzącego od strony uchylonych drzwi.
Zajrzała,