Ze ściśniętym żołądkiem patrzyłam w milczeniu, jak idzie do kuchni po swoje rzeczy. Pewnie wyjdzie drzwiami dla służby i już więcej go nie zobaczę.
– Idziesz ze mną! – powiedziała mama ostrym tonem. To nie było pytanie, to był rozkaz. Zapraszającym gestem otworzyła drzwi. I tak jak w ostatnich tygodniach ugryzłam się w język i posłuchałam jej. Dla Adriana.
Odwiesiłam torebkę i ruszyłam z mamą w kierunku salonu. Szła tuż za mną, jakby chciała się upewnić, że nie pobiegnę za Julianem, i przez cały czas czułam na plecach jej pełen wyrzutu wzrok.
Rozdział 2
Dwa miesiące później
Odeszłam krok do tyłu i spojrzałam na swoje dzieło: twierdza zbudowana z kartonów po przeprowadzce. Sięgała aż do sufitu mojego nowego mieszkania, a przez otwór z prawej strony można było wpełznąć do środka. Poświęciłam trzy godziny z życia, żeby to zbudować i byłam spocona od układania pudeł, ale było warto.
Wytarłam czoło ręką, a potem wyciągnęłam telefon i pstryknęłam kilka zdjęć, żeby wysłać je Adrianowi. Moje wiadomości najwyraźniej docierały do niego, ale nie wiedziałam, czy je czyta, bo nigdy nie dostawałam odpowiedzi. Mimo to podtrzymywałam tę jednostronną korespondencję. Pisząc do brata, miałam poczucie, że jestem nadal częścią jego życia, choć nie widzieliśmy się od trzech miesięcy. Tęskniłam za nim i coraz bardziej się o niego martwiłam, choć zdaje się, że byłam w tym odosobniona. Rodzice zajmowali się codziennymi sprawami, tak jakby nigdy nie mieli syna. Inni też tak naprawdę się nim nie interesowali. Kilka tygodni temu próbowałam zamieścić ogłoszenie o zaginięciu, ale na próżno. Policja nie chciała się na to zgodzić. Adrian był zdrowym psychicznie, dorosłym mężczyzną. Spakował swoje rzeczy i odszedł z własnej woli, przynajmniej w jakimś stopniu. Według nich nie stało się nic, co mogłoby budzić obawy lub byłoby sprzeczne z prawem.
Potrząsnęłam głową i odepchnęłam od siebie wspomnienie, które znowu mogłoby mnie wpędzić we wściekłość; uczucie, którego ostatnio często doświadczałam wobec rodziców. Tym bardziej więc uszczęśliwiła mnie ta wyprowadzka. Szukanie własnego lokum trwało dłużej, niż myślałam, ale od dziś oficjalnie byłam właścicielką mieszkania na Copper Avenue – sfinansowanego przez rodziców. Nigdy nie odkładałam pieniędzy. Nie było takiej potrzeby. Przed historią z Adrianem nigdy bym nie pomyślała, że pewnego dnia nie będę już chciała żyć za pieniądze mojej rodziny.
Finansowa zależność miała jednak też dobrą stronę: ja i rodzice musieliśmy ze sobą rozmawiać. Choć nie miałam o nich najlepszego zdania, kochałam ich i miałam nadzieję, że pewnego dnia nasza rodzina znów będzie razem. Nie miałam pojęcia, czy to w ogóle jest możliwe, czy to tylko moje pobożne życzenie, ale musiałam przynajmniej spróbować. A to się uda tylko wtedy, gdy zostaniemy w kontakcie. Byłam łącznikiem między rodzicami a Adrianem – musiałam tylko go znaleźć.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na zdjęcia, które wysłałam Adrianowi i już miałam zamiar schować telefon z powrotem do kieszeni, gdy zaczął dzwonić. Poczułam mieszankę strachu i nadziei. To przecież nie mógł być przypadek. Drżącą dłonią podniosłam telefon i spojrzałam na wyświetlacz. I w tym samym momencie zobaczyłam z żalem, że to nie Adrian dzwoni. Ale też nie miałam pewności, że to nie on.
Nieznany numer.
Szybko przejechałam kciukiem po ekranie, zanim osoba po drugiej stronie przerwie połączenie.
– Halo?
– Dzień dobry, czy rozmawiam z Micah Owens? – zapytał obcy niski głos.
Opuściłam ramiona z poczuciem zawodu.
– Tak, to ja.
– Mówi Patrick Walsh, kierownik Rainpride Center. Rozmawialiśmy trzy tygodnie temu, kiedy przez moją instytucję szukałaś brata.
– Tak, pamiętam.
Jak mogłabym zapomnieć?
Kiedy policja nie zgodziła się na przyjęcie zgłoszenia o zaginięciu, rozpoczęłam poszukiwania na własną rękę. Obleciałam wszystkie znane mi miejsca spotkań osób LGBTQ w mieście, od poradni po nocne kluby, i specjalnie dla tych ostatnich wyrobiłam sobie fałszywy dowód. Gdyby rodzice się o tym dowiedzieli, zabiliby mnie. Ale warto było zaryzykować.
– Ma pan jakieś wieści? – zapytałam bez wielkich nadziei. Ton pana Walsha nie wskazywał na dobre wiadomości.
Westchnął.
– Niestety nie. Rozpytywałem wszędzie i powiadomiłem współpracowników o twoim bracie, ale nie zgłosił się do nas. – Pan Walsh zamilkł na chwilę. Jesteś pewna, że on nadal jest w mieście?
Nie.
– Tak – powiedziałam z uporem. Nie chciałam nawet myśleć o tym, że Adrian zdobył skądś pieniądze i wyjechał z Mayfield. W takim wypadku szanse na odnalezienie go byłyby marne. A jeśli wyjechał nie tylko z Mayfield, ale i z Waszyngtonu? Albo w ogóle ze Stanów? Może pojechał do Kanady. Na samą myśl o tym zmiękły mi nogi. Wolną ręką oparłam się o moją nową fortecę.
– Byłaś już na policji? – zapytał pan Walsh.
Kiwnęłam głową, ale zaraz zorientowałam się, że on tego nie widzi.
– Tak, byłam. Nie mogą mi pomóc.
– Przykro mi. – W jego słowach słychać było prawdziwy żal. – Mam nadzieję, że znajdziesz brata. Ma szczęście, że jesteś jego siostrą.
– Naprawdę? – Czasami nie byłam pewna, czy na pewno zawsze byłam dla niego taką siostrą, jaką powinnam być. Na pewno coś zrobiłam źle. Gdyby było inaczej, dlaczego uciekałby przede mną tak jak przed rodzicami? Ta myśl za każdym razem boleśnie mnie dotykała. – Dziękuję za pomoc, panie Walsh.
– Nie ma o czym mówić. Gdy się czegoś dowiem, dam znać.
– Dziękuję – powtórzyłam i zakończyłam rozmowę.
Powoli opuściłam rękę z telefonem, miałam zesztywniałe z napięcia palce, i spojrzałam na tapetę na wyświetlaczu. Na zdjęciu był Adrian, rodzice i ja na pokładzie łodzi, wszyscy opatuleni w grube kurtki, podczas rejsu przez lodowy krajobraz Grenlandii. Wybrałam to zdjęcie ze względu ma niesamowite lodowce w tle, ale dziś przypomniało mi tylko o tym, co utraciłam, a co znowu chciałabym mieć.
Wsunęłam telefon do kieszeni spodni i wyciągnęłam laptop z walizki, do której spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy, tak, by mimo przeprowadzki mieć je w każdej chwili pod ręką. Oprócz Macbooka było tam kilka ubrań i kosmetyczka oraz tablet graficzny, pięć komiksów i dwa notesy mojej ulubionej marki. W jednym zostało tylko pięć wolnych kartek, drugi był jeszcze czysty. Nie mogłam się już doczekać, kiedy będę go zapełniać przemyśleniami i pomysłami na Albtraumlady.
Z laptopem w ręce obeszłam twierdzę i usiadłam na jednym z kartonów tworzących wejście. Załadowałam stronę Rainpride Center i przywitało mnie zdjęcie uśmiechniętego pana Welsha. Zdaje się, że miało już kilka lat. Obok znajdował się krótki tekst, w którym opowiadał o swoich osobistych doświadczeniach i decyzji o założeniu Rainpride Center. Przeczytałam to i kliknęłam w zakładkę „Datki”. Przebiegłam wzrokiem informację o tym, na co przeznaczane są darowizny i przeszłam do tego, co mnie interesowało: Proszę wybrać sumę. Wpisałam czterocyfrową kwotę, kliknęłam przycisk „Dalej” i podałam numer i kod mojej karty kredytowej. Miałam ją, odkąd skończyłam dziesięć lat. Rodzice co miesiąc ją zasilali.
– Państwo Owens, dziękujemy za datek – zaszczebiotałam.