Stary zdun trochę o garnkach zapomniał, gotując wesele. Córka też mu nie dawała pokoju, tak wielu rzeczy jej było potrzeba. Mirsz na nic nie żałował.
Miód dawno sycony na to wesele stał pogotowiu, piwo warzyć zaczęto, a chmielu dosypywano do niego dostatkiem; tego chmielu, o którym stara pieśń niosła, że psotnik, nic dobrego, „z dziewcząt robił mężatki”, bo go przy weselach dużo spijano.
Baranów i koźląt dość też na rzeź naznaczono, a i wieprzaków kilka miało paść ofiarą. Na kołacze mąka sucha, wysiewana stała w bodni37, pogotowiu.
Jednego dnia Jaruha znalazła się w progu zagrody, dobrawszy znać taką porę, gdy stary zdun był u pieca zajęty. Spojrzała na Milę i twarz się jej od śmiechu tak wykrzywiła i pomarszczyła jak grzyb, który człek nogą przyciśnie.
Wzięła się wiedźma w boki.
– A co, Miluchno? a co?… może się stara nie zna? może nie umie zaczyniać i odczyniać? może ziele jej nieskuteczne?… Dajże mi piwa, bo w gardle zasycha…
Dziewczę zarumieniło się, zmieszało, pobiegło prędko kubek piwa podać starej. Ta w progu usiadła, torbę położyła na ziemi, dobyła placka kawałek i z rozkoszą do ust poniosła napój ulubiony.
– Widzisz – mówiła powoli uśmiechając się i mrugając – żupanam ci dała, a będziesz panowała… a gdyby nie ja i nie mój lubczyk… ho! ho! albo by to nie było nigdy lub nierychło. Stare baby młodym się też na coś przydać mogą. Zaczynić i odczynić… przyciągnąć, odepchnąć… my to wszystko znamy… Będzie ciebie kochał – dodała ciszej – a jeśli tam u niego już są inne jakie… te ci służyć będą jak niewolnice. U bogatych ich bywa wiele, a tobie to co szkodzi?…
Zarumieniła się Mila znowu i oczy zakryła rączkami.
Teraz jakoś, gdy otrzymała to, czego pragnęła, lękała się i trwożyła. Przyszło jej to tak łatwo! Strach ogarniał.
A Jaruha piwo piła i głową potrząsała, nie czekając odpowiedzi. Kubek był już próżny, milcząc podała go Mili i dziewczę napełniło raz drugi.
Jaruha wypróżniła go chciwie.
– Na cześć Trójgłowowi, Miluchno – odezwała się – daj trzeci kubek, to się już powlokę. Nogi mam słabe, muszę pić na jedną, a potem na drugą nogę i na rękę też, która kij trzyma, bo to tak jak trzecia noga…
I śmiała się Jaruha, śpiewać już zaczynając.
– O! o! co oni tu porobili, co porobili na tym białym świecie naszym! – poczęła smutniejąc nagle i głową wahając z jednego ramienia na drugie. – Kneź i biała pani… oboje… poszli do ojców bez stosu i pogrzebu! Mnie ich szkoda… gród pusty! Trawa rośnie na zgliszczu… Kneźna się na zielu znała, wiedziała co z nim robić! o! o! nosiłam i ja jej ziele, na młodziku38 rwane po mogiłach… Dawała czasem pić i jeść, dni dwa i trzy, płótna kawałek, sukna okrawek… Kneź szczuł sobakami z podwórza, bo młode ściskał, a starych nie lubił… ale mnie żaden pies nie ukąsi. Zaraz by się wściekł. Teraz na grodzisku… het, pustki i węgle… nie ma nic. Sroki skrzeczą tylko… Chodziłam grzebać w kupach popiołu… ino gdzieniegdzie kostki bieleją… Szkoda dworu malowanego! szkoda!
Dopiwszy trzeciego kubka, rozweseliła się znowu, otarła usta, oczy się jej zaświeciły, chciała wstać, nie mogła, dziewczę ją podniosło z ziemi. Podparła się na kiju, zmocowała i głową kiwnąwszy, powlokła się dalej śpiewając:
– O lubczyku, ziółko złote!… Jaką ty masz wielką cnotę, czy pan czy chłop, nic nie pyta, a za serce wnet go chwyta… o lubczyku, dobre ziele, prośże ty mnie na wesele!…
Obiecując sobie przybyć na nie, choć nieproszona, Jaruha, która nigdy na miejscu nie mogła długo usiedzieć, dalej się powlokła.
W drugiej chacie krowa mleko dawać przestała, trzeba ją było okurzyć, aby czar i uroki zadane odczynić… Dalej ktoś w życie zawiązał węzeł na chorobę i cały zagon stał nietknięty, aż Jaruha go dopiero rozplątać mogła bez szkody. Znała tajemnic wiele, odejmowała zimnicę, uspokajała tych, których duchy o ziemię rzucały, sama się czasem dziwiła sobie, iż umiała tak wiele.
Po tym piwie chmielnym świat wydawał się jej dziwnie wesoły i jasny, chociaż nogi za to ledwie się wlokły.
Doman wedle obyczaju przysłał swaty; naznaczono dzień wesela. Zdjęto koło na tyce zatknięte nad chatą, oznajmujące parobczakom, że tu coś było do wywiezienia.
Mila dobrała sobie drużek sześć, wszystko krewniaczek z okolicy, których się powstydzić nie mogła, bo wszystkie były hoże, młode, świeże jak ona i wesołe, a żadna nad nią piękniejsza nie była.
Doman też sześciu drużbów prowadził z sobą, wszystkich, jak jeden, kmiecych synów dorodnych, z których każdy suknią, kołpaczkiem, pasem i koniem się mógł pochwalić, zręcznością, przytomnością i siłą.
Dziewierza39 nie miał; Wisz mu go zastępował, prowadząc drużbów za sobą. Poszły zaprosiny urzędowe naprzód od dworu do dworu z wieńcami i śpiewami, wedle dawnego obyczaju, od ojca dziewczyny i od pana młodego. W chacie zduna zawczasu kręciło się niewiast biało odzianych bez liku; siostra Mirsza starego miejsce matki zastępowała.
Lecz, jak to bywa często przed weselem, choć się wszyscy radują, Mila, co tak za kmiecia iść pragnęła, czuła jakąś trwogę, a Doman, choć ją znajdował piękną, gniewał się na siebie, że go serce gdzie indziej ciągnęło. Żal mu było jej i siebie.
Ale cóż? słowo się rzekło… musiało się odbyć wesele, jak zapowiedziano.
Stary Mirsz też, choć nie przeciwił się doli, chodził chmurny, chata mu opustoszeć miała ze szczętem. Bracia też milczeli posępni.
Po cichu za węgłami mówili sobie:
– Wolelibyśmy, aby poszła za swoim, za zdunem… Kto wie, jaki ją tam los czeka i ile ich tam jest?…
W przeddzień wesela wszystko było pogotowiu. Chata wybielona, wymieciona, wykadzona jadłowcem i ładanem40, posypana kosaćcem, u drzwi powieszano wianki, wszystkie naczynia postawiono nowe. Około dziewczyny, jak zwykle, zasępionej i smutnej, kręciły się druhny wesołe i przybrana macierz stara. Strojną była Mila na ten dzień ostatni w najcieńsze płótno, w najpiękniejsze pierścienie i kolce, które od ojca miała; dziewicze kosy pozaplatane starannie raz ostatni ją zdobiły.
W chacie już od rana nie ustawały pieśni na chwilę, bo każda godzina tych dni uroczystych miała swoją, którą odśpiewać musiano.
Przed przybyciem młodego zaczęto już korowaj41 miesić, placek weselny, na którego przyjęcie piec się dopalał jasno i wesoło.
Dziewczęta koło dzieży stały i sypały w nią siedem miarek mąki jak śnieg białej, lały miód, lały wodę kryniczną, a każdemu sypaniu i laniu każdemu nowa pieśń towarzyszyła, co je tłumaczyła.
W takt potem pieśni białymi rękami ciasto ugniatały niewiasty, śmiejąc się i żartując z narzeczonej smutnej, w której smutek udany nie bardzo kto wierzył, choć oczy miała naprawdę zapłakane.
Z pieśnią się odbył taniec wkoło dzieży, w której ciasto rosło, z pieśnią