– Jak zgody nie będzie – zawołał Myszko Krwawa Szyja – dosyć mamy czasu na losy rzucać… Nie warto od tego poczynać, kiedy wolę swą mamy.
Wstał Doman.
– Czemu nie na losy? – zapytał. – Czasu by się nie marnowało. Pokładnijmy włócznie, każdy swoją, konia białego przyprowadźmy, którą włócznię nogą pierwszą potrąci, czyja będzie, tego bogi chcą.
– Lub na Lednicę poślijmy, na ostrów święty, sprowadźmy dziewkę od ognia, połóżmy przed nią czapki rzędem, każdy swą… czyją wybierze, ten nam kneziem będzie… – odezwał się Zgorzelec.
Tu się dopiero swar i gwar wziął okrutny; losów nie chcieli za nic ci, co się pewnego wyboru dla siebie spodziewali. Zgody nie było… a tu i noc już nadchodziła.
Poczęto się ruszać z koła. Jedni po dworach pojechali nazad z niczym, drudzy się na grodzisku porozkładali, inni po okolicy poszli obozować w gajach.
Leszka chcieli jedni, Myszka drudzy, Wisza inni, Dobka wreszcie i z dziesięciu jeszcze stawiono. Byli tacy, co już Dobka znając, okrzykiwać go chcieli, ale sam im usta zamknął.
– Nie chcę! – zawołał. – Wolę słuchać niż rozkazywać… i swobodnym być, niż mieć tysiąc panów. Uciekłbym raczej za kraj świata, niżbym się niewoli tej miał poddać…
Myszkowie, którzy się na pewno spodziewali, że ich jednym okrzykną głosem, odjechali gniewni i zasmuceni. Ale coraz więcej było takich, którzy mówili:
– Nie gorsiśmy od nich… mienia mamy tyleż albo i więcej, ziemi dużo, rodu mnogo… jeżeli im kniażyć, toć i my potrafimy.
I tak porozpraszali się wszyscy nieradzi z siebie, nieradzi z drugich, gniewni, nachmurzeni, niecierpliwi.
Wieczorem, gdy Piastun od swoich barci do zagrody powrócił, właśnie Dobek zajeżdżał przed jego wrota i zsiadał przed nimi.
– Ojcze Piastunie – rzekł – woleliście wy do pszczół iść niż do ludzi, a gdybyście się byli do nas pokwapili, może byście nam z sobą zgodę przynieśli. Pszczoły by sobie bez was radę dały…
– A cóż się tam u was stało ? – zapytał stary.
– Nic… słychać tylko, że Chwostka synowie Kaszubów już na nas i Pomorzan prowadzą… my tymczasem nie im, a sobie pięści pokazujemy. Wiec się zrywa. A że my sami wybierać nie umiemy, jedni nam do wyboru konia radzą, drudzy dziewkę, trzeci losy rzucane… i drewienka… wreszcie choć do słupa biegać, jak za dziadów bywało.
– Widzisz, Dobek – rzekł Piastun spokojnie – żem dobrze do pszczół szedł, bo tam w lesie ja wiem, com zrobił, a na grodzie ja ubogi człek z małym głosem, nic bym nie dokazał… Jużeście się to rozjechali?…
– Jedni precz poszli gniewni, drudzy lezą i mruczą… inni, jako ja, gospody szukają… Przecie wybierać trzeba, bo nam niewybrany na kark siądzie.
Nazajutrz z rana i Doman podjechał do wrót z pokłonem, bo starego wszyscy szanowali.
– Cóżeście to wy tak pobledli? – zapytał gospodarz, który go i nie widział dawno i nie słyszał o nim nawet.
– Nóż miałem w boku, krwi mi siła upłynęło! – rzekł Doman.
– Któż was pchnął?
– Wstyd rzec… dziewka… Porwałem Wisza córkę, bo mi się srodze podobała… Na koniu będąc, w moich rekach, nóż mi mój własny wychwyciła i zadała ranę głęboką.
– Drogoście kupili dziewczynę…
– Anim jej dostał – odparł śmiejąc się Doman – wymknęła mi się i uciekła do chramu na Lednicę, a jam się długo lizać musiał…
Piastun rzekł:
– Znajdziecie drugą.
– Jużem ci i znalazł – dodał Doman – a co mi po tym, kiedy zawsze pierwszej żal.
Wtem się głos dał słyszeć z boku piskliwy.
– I gdyby nie ta stara wiedźma Jaruha, już by was na świecie nie było… ha! ha!…
Obejrzeli się i ujrzeli staruchę, która do nóg się im kłaniając głową i rękami, uśmiechała się.
– A ty na wiec czy z wieca? – rzekł szydersko Dobek – może byś się nań przydała?
– Dopiero na wiec – ciągnęła dalej stara niezmieszana – czemu nie? Słyszałam ja, że tam ładu nie ma… Kto wie? Przyszedłby może ze mną… bo ja różne rzeczy w worku noszę… i wiele wiem… Powiedziałabym gromadzie baśń…
– Jaką? – zapytali ciekawi.
– E! to stara babska klechda… – szepnęła Jaruha. – Raz, mówią, trafiło się tak, że w mrowisku nie stało króla… Mrówczy pan z dębu spadłszy zabił się, a potomstwa po sobie nie zostawił… Tymczasem łakome ptactwo naciągało, aby złupić mrowisko… Zebrała się starszyzna i radzi… Jedni chcą komara wybierać, drudzy muchę, inni pająka, byle nie mrówkę, bo one wszystkie czarne, a wszystkie sobie równe… Tak dobra jedna, jak i druga. Wybierali, wybierali i wybrać nie mogli, a ptactwo jaja dzióbało tymczasem i wyjadało do szczętu… wszystkich równo… Aby ono to i tu tak nie było, miłościwi panowie. Ale starej babie co do tego?…
Rozśmieli się słuchający, a Jaruha pokłoniwszy się poszła do Rzepicy piwa się napić.
Więc przybyli mocno nalegali na Piastuna, aby z nimi nazajutrz na wiec jechał.
– A po co mnożyć głowy, kiedy i tak nie ma zgody ? – odparł stary. – Radźcie beze mnie, jam się nie zdał…
Nazajutrz dzień toż samo było. Zjechali się starsi radzić, a poczęli wadzić i zeszło na sporach, co było dnia. Widać było około stołba wijące się ludzi gromady, to przypadające do siebie, to odskakujące i rozchodzące się daleko, to nabiegające na siebie znowu. Ręce się podnosiły do góry… i głosy, rzucano czapki, potem wszyscy szli precz i za chwilę się do kupy cisnęli.
Zgody nie było… Leszkowie z jednej, Myszki z drugiej strony przewodzili. Wieczorem późnym Myszko Krwawa Szyja podjechał pod chatę Piastuna jak noc chmurny.
– Pozdrawiam was, ojcze.
– Z wiecu wracacie?
– Tak ci jest, z wiecu jadę… – westchnął Myszko.
– Cóż niesiecie?
– Wiadro próżne – rzekł z goryczą Krwawa Szyja – nie ma wody, nie ma zgody. Mało się już za włosy nie pobierzemy. Każdy by kneziem chciał być, a słuchać by się nikomu nie chciało.
– A wy? – zapytał stary.
– No… ja też… a ja prawo po sobie mam – rzekł Myszko – któż Chwosta przemierzłego zdusił, jeśli nie ja i moi? Kto szyi i zdrowia nastawiał? Juścim tak dobry jak i Leszki, jak Jaksy albo Kanie?..
– Pewnie – rzekł cicho Piastun – ale cóż będzie? Mówią, że Leszek i Pepełek ciągną?
– Nie ma co już i mówić o wyborze – dodał głosem stłumionym – kto ludzi zbierze więcej, sam się kneziem ogłosi… i będzie na grodzie panował.
– A po cóż tamtego zrzucać było? – odezwał się stary – wszak i on takim prawem siedział.
– Cóż, jeśli do zgody nie przyjdzie – przerwał Myszko – czy lepiej, aby nas jedli Niemcy, czy aby swój za łeb wziął?
Gospodarz umilkł trochę, w ziemię patrzył.
– Czyńcie