Z egzekucjami kulawy Szymon ledwie mógł nadążyć…
Tymczasem zbliżył się koniec roku szkolnego.
Wiedziano już powszechnie, że pierwszą nagrodę weźmie Ślimak, że Sprężyckiemu (który nie przestawał popisywać się na pauzach „polką-ułanką”) dostanie się co najwyżej „list pochwalny”. Jedni byli pewni przejścia do klasy wyższej; innych promocja wisiała „na włosku”. Do ostatnich należał Kozłowski, któremu nieotrzymanie promocji groziło zupełnym wydaleniem ze szkoły. Na szczęście ujął się za sierotą (Kozłowski nie miał rodziców, wychowywały go ciotki) profesor Luceński i przejednał zawziętego nań inspektora.
Zaledwie Kozioł dowiedział się o zażegnaniu niebezpieczeństwa, zaraz zaczął brykać…
Na kilka dni przed „popisem publicznym”, na cały głos zaintonował w klasie podczas pauzy:
Vacationes cras87!
Na lizusów czas!
Dobrzy będą tańcowali,
A lizusy w skórę brali
Za nas i za was!
Piosnka była śpiewana tuż za plecami Ślimaka. Udawał, że jej nie słyszy – jednak uśmiech zniknął jakoś nagle z jego ust wąskich.
Hasło „Vacationes cras” podawali jedni drugim. Słychać je było na korytarzach szkolnych, na dziedzińcu podczas wielkiej pauzy – na ulicach miasteczka. Brzmiało zaś coraz śmielej, coraz groźniej…
Druga strofka określała rzecz jeszcze wyraźniej:
Vacationes cras!
Pójdziem wszyscy w las!
Grubych kijów nałamiemy,
Lizusów wygarbujemy
Za nas i za was!
Nie były to czcze pogróżki – w parze z pieśnią szedł czyn…
W przeddzień popisu gromadka niebieskich mundurków przeprawiła się promem na drugą stronę Narwi, skierowała kroki do bliskiego lasu. Powrócono z wycieczki wprawdzie bez „grubych kijów”, ale za to z pękami mocnych, giętkich prętów łozinowych88.
Popis odbył się uroczyście, według zwykłego, corocznego programu. Uczniowie wygłaszali wiersze w różnych językach, chór uczniowski, pod wodzą organisty od fary89, wykonał „pienia religijne”, inspektor oraz burmistrz wystąpili z krótkimi przemowami, nawet któryś z piątoklasistów odczytał ułożoną przez siebie, a wystylizowaną przez starego nauczyciela języka polskiego „orację”.
Potem szczęśliwym wybrańcom losu, w obecności ich mam i cioć, wręczono nagrody i listy pochwalne. Nie obyło się przy tej sposobności bez łkań głośnych i stłumionych. Płakali jedni z radości, inni z żalu i zawiści.
Matka Ślimackiego nie była na akcie obecna. Chroniczna fluksja90 nie pozwalała tej damie nigdy za próg mieszkania wyruszać. Nie popsuło to wszakże humoru i zadowolenia Ślimakowi. Wystarczyło mu do szczęścia przekonanie, że świadkiem jego tryumfu jest: „całe miasto”…
Z jakąż przesadną uniżonością przyjmował z rąk naczelnikowej powiatu (rozdawczyniami nagród były damy – jak na turniejach średniowiecznych) książkę w czerwonej oprawie ze złoconymi brzegami! Z jakąż dumą wyniosłą wracał potem z tą książką do kolegów, mierząc ich wzrokiem, pełnym pogardliwej wyższości!
Po skończonym popisie zrobiła się dokoła Ślimaka – pustka.
Wszyscy skupili się w gromadki hałaśliwe, śmiejące się, figlujące – on pozostał sam, rażąco sam, jak człowiek zadżumiony, od którego wszyscy z przestrachem uciekają.
I to wszakże nie zamąciło jego spokoju.
Sztywnym krokiem, z twarzą jak zawsze bladą i zimną, ale z głową podniesioną do góry, z uśmiechem lekceważąco wyniosłym szedł do domu środkiem ulicy, trzymając na widoku swą książkę czerwoną, od której biła łuna.
Przeszedł jak tryumfator dwie ulice „pryncypalne91”, przeprowadzony zdumionymi oczyma żydowskich dzieciaków – ale gdy skręcił w boczną, drugorzędną uliczkę, opuściła go nagle pewność siebie…
Ujrzał idących naprzeciw siebie kilku koleżków z minami groźnymi. Śpiewali chórem „Vacationes cras”, i potrząsali groźnie prętami z łoziny. Dowodził oddziałem Sprężycki.
Tknięty przeczuciem zawrócił i chciał „rejterować”, ale spostrzegł za sobą drugi takiż sam hufiec, śpiewający tęż samą piosnkę i zaopatrzony w tęż samą broń. Na czele drugiego hufca maszerował Kozłowski.
Ślimak zrozumiał, że go wzięto we dwa ognie. Na chwilę stracił przytomność umysłu, ale trwoga i spryt wrodzony przyszły mu naraz z pomocą. Powziął nagle postanowienie i z bystrością szybkobiega czmychnął do sieni najbliższego domu. Liczył na to, że „tyłami”, przez drugą bramę wydostanie się na Rynek.
Niestety! Ten manewr przewidziany był zawczasu przez „nieprzyjaciela”. W sieni czekał już na Ślimaka zapasowy oddziałek, z Piotrusiem Mieszkowskim na czele…
Tam to właśnie, w tej pustce sieni miała się rozegrać stanowcza bitwa, której wynik nie mógł być dla nikogo wątpliwy…
Ślimak został rozciągnięty na ziemi i sromotnie92 obity.
Każdemu uderzeniu pręta towarzyszyły głośno wykrzykiwane sentencje:
– To za długi ozór!
– To za szpiegostwo!
– To za donosicielstwo!
– To za intrygi u inspektora!
Potem nastąpiły przypomnienia:
– Pamiętasz, jak Sprężyckiego pozbawiłeś podstępem prymusostwa? Masz!
– Pamiętasz, jak „wydałeś” Kozła przed inspektorem? Masz!
– Pamiętasz, jak oszczekałeś Mieszka przed księdzem? Masz!
Długa była lista przypomnień – bardzo długa…
Ale nawet i w tym trudnym położeniu Ślimak okazał się wielkim dyplomatą. Choć bity i poniewierany, nie krzyczał, nie płakał, nie wzywał głośno pomocy. Zaciął zęby i tylko jęczał głucho, a czasem, jak wąż, groźnie syczał…
Po skończonej „egzekucji” chłopcy rozbiegli się na wszystkie strony. Niebawem w różnych punktach miasteczka echa zaczęły powtarzać energiczne okrzyki:
– „Na lizusów czas!”… „Pójdziem wszyscy w las!”… „Za nas i za was!”…
Ostatni wynurzył się z ciemnej sieni Ślimak.
Chusteczką otrzepywał starannie swą książkę czerwoną ze złoconymi brzegami, obciągał mundur i spodenki, prostował zgniecione kepi93, szczoteczką włosy przygładzał.
W kilka minut później szedł już do domu sztywny i pewny siebie, z twarzą zimną i pozornie spokojną – ale już bez uśmiechu drwiącego na wąskich wargach, a za to z nienaturalnymi na bladych policzkach rumieńcami.
Jego geniusz dyplomatyczny raz jeszcze się objawił: wymógł bowiem na ojcu, że go ze szkoły