Ślimacki został trzecim czy czwartym uczniem – widoczne zaś było, że się rwie do miejsca pierwszego. Dowiedziawszy się o swej porażce, spochmurniał. Blada, chłodna jego twarz stała się jeszcze bledszą i chłodniejszą; wąskie usta zacięły się tak szczelnie, jakby nigdy już z nich nie miało wyjść słowo bratniej, koleżeńskiej miłości…
I nigdy też podobno nie wyszło…
Jakoś w tydzień po „usadzaniu”, profesor Izdebski, który bardzo lubił Sprężyckiego, chwycił go lekko za sterczącą czuprynkę i rzekł tonem ostrzegawczym:
– Bój się Boga, prymus! Mówią, że się puszczasz na „zbereżeństwa”, że kozły fikasz, na rękach chodzisz, węglem fizys77 smarujesz…
Sprężycki zerwał się energicznie, wyprostował.
– Kto mówi, panie prosorze? – śmiało zapytał.
Profesor palec na ustach położył, obejrzał się wokoło.
– Baczność, uwaga… nikogo wskazywać nie można… To tajemnica kancelaryjna… Ale, bój się Boga, dobrze się pilnuj, żebyś z prymusostwa nie wyleciał…
W kilka dni później z podobnymi ostrzeżeniami, w tym samym tajemniczym tonie, wystąpił profesor Żebrowski. Było to tym dziwniejsze i tym bardziej niepokojące, że ten nauczyciel prawie nigdy nie wdawał się w prywatne sprawy uczniów, zajęty całkowicie przylądkami, międzymorzami, wulkanami – wykładał bowiem geografię.
Jednocześnie i milczący inspektor dziwnym, badawczym i podejrzliwym wzrokiem w Sprężyckiego wpatrywać się zaczął…
Ale Sprężycki nic sobie z tego nie robił.
Zaufany w swe zdolności, pilny przy tym i punktualny, przeświadczony we własnym sumieniu, że obowiązki prymusa spełnia uczciwie – o resztę nie dbał.
Był zaś z natury żywy jak skra, równie biegły w wymienianiu państewek, składających się na „Rzeszę Niemiecką78” (jeszcze jej wówczas Bismarck79 w jedną całość nie spoił!) jak w prawidłach80 palanta81 i „ekstry82” – chłopiec, słowem, do różańca i do tańca.
Pod tym względem Ślimacki wyobrażał jego zupełne przeciwstawienie. Spokojny, zimny, z jasnymi włosami i oczyma, z głosem piskliwym, z ruchami powolnymi, nigdy nie brał udziału w zabawach uczniowskich, nigdy nie „dokazywał”, nigdy się nie uśmiechał.
Profesor Luceński nazwał go „Rybą”…
Jednego dnia prymus Sprężycki, uprosiwszy kolegów o jak największą spokojność, wystąpił na środek klasy, żeby im pokazać, jak to się tańczy „polkę-ułankę”. Była wówczas ta polka w modzie i Sprężycki znakomicie wykonywał ją solo, popisując się na wieczorkach tańcujących83 u rodziców i znajomych. Przed kolegami tańczył „ułankę”, z mnóstwem dodatków własnego wynalazku… Zachwycali się nimi wszyscy – prócz Ślimackiego, który nieznacznie wymknął się z klasy.
Właśnie, gdy tancerz wśród ogólnej wesołości najpocieszniej fikał nogami i rękami, ktoś drzwi po cichu otworzył i cofnął się, w progu zaś ukazał się – inspektor.
Ukazał się poważny, groźny, z wydętym, jak balon, brzuchem, z wysuniętą wargą dolną, z założonymi „po napoleońsku” rękami…
Na ten widok wszystko nagle ucichło i jakby skamieniało. Sprężycki, zaskoczony znienacka w chwili, gdy jedną nogę do góry zadzierał, lewą ręką trzymał się pod bok, a rękę prawą zaokrąglał łukowato ponad głową – zastygł, rzec można, w tej nadzwyczajnej pozycji…
Wszyscy myśleli, że inspektor zagrzmi swym basem potężnym – on jednak milczał, milczał zaś tak wymownie, że słuchającym tego milczenia ciarki po skórze chodziły…
Przez kilka chwil wpatrywał się, bystro spod nasuniętych brwi, w przerażonego prymusa – potem głową pokiwał i odszedł.
Nazajutrz Sprężycki został usunięty z prymusostwa, miejsce zaś jego zajął – Ślimacki.
Klasa to niby maleńka respublika84; prymus to jakby tej respubliki prezydent. Zaraz po mianowaniu „Ślimaka” prymusem stało się widoczne, że to nie jest „prezydent z wyborów”, że ogół obywateli tej nominacji nie pochwala…
Utworzyła się silna „partia opozycyjna”, na której czele stał – Kozłowski.
Zaraz przy pierwszym „usadzaniu”, gdy inspektor naczelny wygłosił nazwisko Ślimacki – w ostatnich rzędach krzyknięto donośnie, choć spod ławki:
– Lizus!
Twarz inspektora przybrała wyraz straszny – oczy pod krzaczastymi brwiami zabłysły jak u tygrysa.
– Kto to powiedział? – zagrzmiał głosem okropnym, od którego serca dzieci na chwilę bić przestały.
Wszyscy wiedzieli, że krzyknął Kozłowski – ale nazwisko jego z niczyich ust nie wybiegło.
Inspektor powtórzył dwukrotnie pytanie – również bez skutku.
– Cała klasa do aresztu!… – pogroził wszystkim i wyszedł, drzwiami trzasnąwszy.
Tego dnia tylko Ślimacki jadł obiad o zwyklej godzinie. Wszystkich pozostałych rozdzielono zaraz po dwunastej na małe grupy i w pustych klasach pozamykano.
Przecierpieli głód mężnie – kolegi nie wydali.
Mimo to nazajutrz zaraz po pauzie Kozłowski został „wypukany85” z klasy. Wyszedł z miną smętną, jakby w przeczuciu nieszczęścia; wrócił po kwadransie – zapłakany.
Koledzy odgadli bolesną prawdę. Pełnym współczucia wzrokiem objęli nieszczęśliwą, jakby zmiętoszoną postać Kozła; spojrzenie pełne nienawiści posłali Ślimakowi.
Ostatni siedział spokojnie „jak trusia” – blady, zimny z dwuznacznym uśmieszkiem, błąkającym się na wąskich wargach. Zawsze on się uśmiechał – nigdy nie śmiał głośno. Nie widziano go też ani razu grającego w piłkę, ślizgającego się, biegającego do mety. Ludzie obdarzeni najbujniejszą wyobraźnią nie byli w stanie wyobrazić sobie Ślimackicgo, wywracającego koziołka.
– Osobliwy fenomen… parole! – mówił o nim profesor Luceński. – Ryba pod postacią ślimaka.
Nowy prymus nie cieszył się miłością kolegów – natomiast bali się go oni. Ile razy jakieś kółko żywo o czymś rozprawiało, a on się zbliżył – natychmiast wszyscy milkli i rozchodzili się. On zaś, choć czynnego udziału w życiu koleżeńskim nie brał, niesłychanie był ciekawy wszystkiego, co się w kółkach mówiło i działo.
Ślimacki był synem urzędnika sądowego, zasuszonego wśród aktów, z twarzą bladą, zimną, z dwuznacznym na wąskich wargach uśmieszkiem. Bliźniacze podobieństwo istniało pomiędzy ojcem i synem – zwiększone tym jeszcze, że Ślimacki ojciec nie nosił żadnego zarostu, wygalając codziennie twarz całą z pedantyczną, w manię przechodzącą starannością.
Ślimak nigdy się nie unosił. Gdy mu który z zapalczywych kolegów powiedział co przykrego – gdy nazwał go na przykład „lizusem” – nic nie odpowiadał. Rybie jego oczy wpatrywały