Jeden podczas lekcji usiadł tyłem do nauczyciela. Drugi, znudzony wykładem, przeciąga się i na cały głos ziewa. Trzeci położył głowę na książce i zasnął. Czwarty wytknął dwa palce i z całą szczerością zwierza się nauczycielowi, że „okropnie chce mu się jeść”. Piąty, wywołany do lekcji, wstać nie może, gdyż… urwał mu się guzik od spodni.
Zwłaszcza pierwszego dnia przedstawia się to wszystko przestraszająco. Jakaś masa bezkształtna i bezkarna, której, zda się, żadna siła nie potrafi wtłoczyć w porządną, wychowawczą formę. Oczy stale roztargnione, niespokojne, biegające w prawo i lewo, jak u myszy schwytanej w pułapkę; brzuchy wystające, piersi w tył cofnięte, ręce i nogi w ciągłych podrygach… Trzeba by geniuszu Napoleona I36, żeby z tej „ruchawki37” utworzyć porządne, prawidłowe kadry, posłuszne głosowi dzwonka, rozkazom inspektora, upomnieniom nauczycieli, szanujące powagę kulawego Szymona, nieopalanej zimą „kozy38”, brzezinowych, giętkich, w wodzie deszczowej wymoczonych prętów…
W praktyce rzecz przybiera formy o wiele prościejsze39. Po okresie wrzenia, burzenia się, rozpryskiwania, który trwa krócej lub dłużej, nigdy jednak granic pierwszego szkolnego kwartału nie przekracza, wrzątek zaczyna z wolna stygnąć, i płynny, iskrami sypiący metal układa się posłusznie w przygotowane zawczasu formy. Wybuchy fajerwerkowe zdarzają się i później niekiedy, ale już ogólnego porządku rzeczy nie są w możności40 odmienić.
Hałas nadzwyczajny, panujący dziś w klasie, stwierdza, że okres burzy trwa tu w całej pełni – ba! dopiero się rozpoczął…
Naszego malca jednak nic on nie obchodzi. Rumiany tłuścioszek, usadowiony wygodnie w jednej z oddalonych ławek, spożywa swój ser z bułką z takim spokojem, jakby znajdował się gdzieś na skraju lasu, pod kępką brzóz lub sosenek.
Nagle ktoś woła w pobliżu:
– Te, knot!…
Nie wiadomo skąd, malec odgaduje od razu, że to o nim mowa.
Zwraca się w stronę głosu, który płynie z wysoka, i widzi swego protektora, stojącego na wierzchu dwóch ławek, w postawie Kolosa Rodyjskiego41, z ręką przyjaźnie ku niemu wyciągniętą.
Nieprzełknięte jeszcze jedzenie nie pozwala tłuścioszkowi przemówić – oczyma tylko zapytuje: czego chcą od niego?
– Nazywam się Kozłowski Karol! – krzyczy miniaturowy kolosik. – A ty, knocie?
Malec zrozumiał, że tu idzie o rzecz ważną: o wzajemną rekomendację. Nie można jej uchybiać nawet wówczas, gdy się w tak niezwykłej formie odbywa. Więc, połykając z pośpiechem ser, najgłośniej jak może odpowiada:
– Moje nazwisko: Mieszkowski Piotruś!…
– Piotruś? – wrzeszczy tamten, starając się przekrzyczeć hałasujących w pobliżu kolegów. – Bardzo mi przyjemnie! Lubię pasjami Piotrusiów! Ściskam twą rękę, Piotrusiu!
Przy tych słowach, potrząsa kilkakrotnie dłonią w powietrzu.
W tejże chwili odwraca się, wymierza psztyczka w ucho najbliższemu koledze i zeskoczywszy, daje nurka pod ławkę.
Okrągłe oczy Piotrusia Mieszkowskiego wyrażają zachwyt. Jest dumny z posiadania tak dzielnego kolegi…
Hałas wzmaga się z każdą chwilą. Obawiać się można, że od grzmotliwego tupania zapadnie się podłoga, że szyby popękają od okropnego krzyku. Kładzie temu kres wejście inspektora.
Sama postać zwierzchnika i wyraz jego twarzy wzbudzają lęk. Niezbyt wysoki, ale gruby, z wielkim wystającym brzuchem, z dolną wargą wysuniętą, z wiecznym „marsem” na czole, przemawia krótko, głosem basowym, gniewnym.
Chłopcy nic prawie nie rozumieją z jego przemowy. Powtarza się w niej nieustannie: obowiązek… obowiązek… obowiązek… Piękne i wzniosłe słowo! – Ale żeby do umysłów dziecięcych trafiło, musi występować w towarzystwie słów innych: prostych, serdecznych…
W klasie staje się cicho – ale razem z ciszą pada na nią dziwna posępność. Iskrzące się wesołością oczy tracą nagle blask, z kilku piersi wydobywa się mimowolne westchnienie. Wszystkie twarze smutnieją.
Dzieci czują instynktem, że w ich życiu zaszło coś przełomowego. Bywaj zdrowa, swobodo ptaszęca! Bywaj zdrów, „śnie złoty! śnie na kwiatach!” Pomiędzy dniem wczorajszym a dzisiejszym wyrósł nagle mur nieprzebyty, kamienny.
A na tym murze czernieje groźnie słowo: Obowiązek.
Ha, pogodzić się trzeba z koniecznością!… Dzieciństwo trwać wiecznie nie może; życia samą zabawą wypełnić niepodobna. Już ksiądz prefekt w swej pierwszej nauce moralnej wspomniał, że za nieposłuszeństwo pierwszych rodziców cały rodzaj ludzki został skazany na pracę, że człowiek w ciężkim znoju chleb swój zdobywać musi…
O Adamie! O Ewo! – Jakże was serdecznie te wszystkie niebieskie mundurki nienawidzą! O wężu, wężu przewrotny! Godny, żeby cię na środku klasy rozciągnięto i pozwolono kulawemu Szymonowi ćwiczyć aż do zdechnięcia!…
Po odejściu inspektora odbywa się pierwsza lekcja – potem druga. Ale są to lekcje tylko z nazwiska42. Co chwila coś je przerywa: to przychodzi nowy uczeń; to stolarz wnosi nową ławkę; to któryś z nauczycieli wypukuje kolegę „na minutkę”, która przeciąga się do całego kwadransa; to przybywa stróż szkolny z kartką od inspektora; to matka jednego z „knotów” przybiega zdyszana niosąc chleb z zimną cielęciną, którego „nieboraczek zabrać zapomniał, tak się wyląkł dzwonka – bo toto jeszcze małe, delikatne i nie przywykło”…
O dziesiątej zjawia się raz jeszcze inspektor i każe „knotom” iść do domu, nazajutrz zaś „punkt o siódmej” stawić się na mszę uczniowską, „nie spóźniając się ani na sekundę, gdyż punktualność to ich obowiązek, obowiązki zaś swe obowiązani są” itd.
Gdy Karol Kozłowski przeciska się przez zatłoczony niebieskimi mundurkami korytarz, rozdając na wszystkie strony ukradkowe kuksańce, psztyczki, „gruszki stolarskie” i uszczypnięcia – ktoś pociąga go nagle z całej siły za połę…
Ogląda się i spostrzega – Piotrusia.
– Lubisz orzechy? – pyta malec, z miną pełną zarazem uprzejmości i zakłopotania.
– Co nie mam lubić! – odpowiada tamten.
– To przyjdź do mnie. Mam cały worek.
– Oho! – A gdzie ty „stoisz”?
– U Wojcieszkowej, na Starym Mieście, wpodle43 reformatów.
Piotruś wyraża się po prostu – cały jest pełen sielskiej prostoty. Czuć go bardziej dworkiem, niż dworem.
– Przyjdę! – zgadza się wyniośle Kozłowski i szybko odchodzi.
Ale niebawem znów go ciągną za połę.
– A co mi dasz za to? – dopytuje malec nie uważając sprawy za skończoną.
– Mam piłkę… Chcesz?
– Iiii… Pewnie parcianka.
– Nie, włosianka. Na wierzchu skóra prawdziwa.
– Eeee!…