Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Gomulicki Wiktor Teofil
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
dendele!… dendele!…

      Dzwonek odzywa się to głośniej, bardzo głośno nawet, jakby krzyczał na opieszałych z gniewem i niecierpliwością; to znów ciszej, nawet zupełnie cicho, jakby mu sił brakło lub sam w drzemkę zapadał…

      W szarym świetle poranku przebiegają w różnych kierunkach, z koszykami i bez koszyków, boso i w przydeptanych pantoflach, rozczochrane, na pół senne służące.

      – Kasiu! czy to ju drugi raz dzwonili?

      – Nie, dopiru pierwszy.

      – Nie gadaj! – tociem na własne uszy słyszała…

      – Słyszałaś, ale segnaturkę11 u refermatów12.

      – Śpieszajta! paniczowi bułków na gwałt trzeba!

      – Ojoj! wielka rzecz! Może zaczekać. I tak Judkowa jeszcze nie upiekła.

      – Upiekła. Lećta duchem do Żydówki.

      – Na jednej nodze!

      – Jak bocion!

      Kilka dziewuch pędzi w stronę wąskiej uliczki, zamieszkałej przez Żydów. Jest tam jeden mały, krzywy, w ziemię zasunięty domek, nad którym zawsze o tej porze unosi się, to prosta jak obelisk, to maczugowato u góry rozszerzająca się, to rozpryśnięta, jak fontanna, to spiralnie skręcona, to wreszcie jakby przełamana i w dół spadająca kolumna burego dymu. W tym domku mieszka Judkowa, główna karmicielka „studentów”, których nazywa „skubentami”, najpierwsza na całe miasteczko obwarzankarka, przez nikogo nie prześcignięta twórczyni obwarzanków „groszowych”, „plecionych”, „jajecznych” oraz „chał13”, „makagig14” i słodkich „mac”, cynamonem osypywanych.

      – Dendele!… dendele!… dendele!…

      Po pięciominutowym odpoczynku dzwonek, z nową siłą i z wyraźną już złością, krzyczy na spóźniających się. Krzyczy długo, zajadle – potem w największym paroksyzmie gniewu urywa w jednej chwili, jak człowiek, który głośno i namiętnie spierając się, nagle machnął ręką, odwrócił się – odchodzi…

      Kto mowę dzwonków rozumie, w tym dzwonieniu słyszał wyraźnie:

      – Nuże, leniuchy, ospalcy, próżniaki! Czyż się was dziś nie dowołam? Piersi zrywam, serce ledwie mi nie pęknie, a wy nic! Śpiesznie, rzucajcie wszystko, przybywajcie, bo inaczej… Zresztą – jak się wam podoba! Możecie zwlekać, spóźniać się, nawet wcale nie przychodzić… Nic mi do tego. Ale wiedzcie, że was czeka „pałka” z pilności, zamknięcie w ciemnej izbie przy kancelarii, rozmowa w cztery oczy z inspektorem, ze stróżem, może nawet wysyłka bezterminowa „na grzyby”… W końcu – dajcie mi pokój15. Mam was dosyć!

      Na ulicach zaniebieszczyło się od mundurków granatowych. Z kamienic i kamieniczek, z drewnianych, oparkanionych16 dworków, z kletek ledwie kupy się trzymających, wybiegają malcy i wyrostki. Podążają w jedną stronę, potrącając się, wyścigając.

      Na rogu ulicy dwóch się spotkało – przez resztę drogi biegną obok siebie cwałem, rzucając słowa oderwane…

      – Te, Gęba!

      – A co?

      – Słyszałeś dzwonek?

      – Aha!

      – To ci dopiero był zły!

      – Iii… głupstwo!

      – Nie gadaj! Ja się znam na dzwonku!

      – Więc cóż?

      – Inspektor pewnie się wścieka…

      Już nie biegną, ale pędzą. Dobiegli zdyszani do szkoły. Ledwie wśliznęli się na korytarz, kulawy Szymon zatrzasnął za nimi z łoskotem ciężkie, okute drzwi, wiodące razem do szkoły i do klasztoru.

      Mają tylko tyle czasu, ile trzeba na zrzucenie płaszczów, zawieszenie czapek na kołkach, wsunięcie tek we właściwe przegródki.

      Już w długim korytarzu, łączącym szkołę z kościołem, formują się pary. Pierwsza klasa w samych mundurkach, z gołymi głowami, stoi gotowa do marszu; druga klasa wysypuje się na korytarz; trzecia wychyla się z otwartych drzwi, czekając na swą kolej; czwarta, bez zbytniego pośpiechu, szykuje się do wyjścia; piąta – same filozofy z rękoma w kieszeniach, z golonymi scyzorykiem brodami – wygląda przez okna obojętnie, po stoicku17 poświstując lekko, jakby jej ten ruch wcale nic dotyczył.

      Profesor Salamonowicz, ruchliwy, nerwowy, biega szybko w prawo i lewo, na górę i na dół, do wszystkich klas zaglądając, do pośpiechu nagląc. Profesor Izdebski, poważny, zatabaczony18, w granatowym fałdzistym, szeroko rozpostartym płaszczu z peleryną, z podciągniętymi wysoko, dla oszczędności, nogawicami, sunie środkiem korytarza, między dwoma rzędami mundurków, kołysząc się lekko na dużych, płaskich stopach, w obuwiu z grubej, juchtowej19 skóry, ze startymi doszczętnie napiętkami20. Nosowym, przyciszonym głosem strofuje malców, rzucając im co chwila swe ulubione hasło:

      – Baczność!… uwaga!…

      W kilka chwil później, długim, półciemnym korytarzem, na kształt długiej, niebieskiej, o srebrnych cętkach liszki21, posuwa się cała szkoła, szeleszcząc rytmicznie stopami. Wpłynęła bocznym wejściem do kościoła i skupiła się w prawidłowych czworobokach tuż przy prezbiterium22, dla wysłuchania „mszy studenckiej”, odprawianej przy wielkim ołtarzu codziennie, z wyjątkiem miesięcy zimowych, przed lekcjami.

      Pod wysokim sklepieniem, w zagłębieniach ołtarzy, na chórze, zawsze pełnym mroku, czają się jeszcze resztki nocy i snu. „Nowozaciężnym” pierwszoklasistom, niewyzwolonym całkowicie z dziecinnych, domowych przyzwyczajeń, kleją się jeszcze oczy. Ale zabłysnęły w ołtarzu światła, ozwał się miły głos księdza prefekta: „Introibo ad altare Dei”23, trzecioklasista w białej komeżce, służący do mszy, uderzył mocno w dzwonek, zagrzmiał z góry akord organowy – noc i sen pierzchają pokonane…

      W poważnym milczeniu szli uczniowie na mszę; powracają z gwarem głośnym, który głucho tętni pod niskim sklepieniem korytarza. Szybko zajęli swe miejsca, rozkładają hałaśliwie książki i kajety. Każda klasa zmienia się na chwilę w ul brzęczący. Potem wchodzą nauczyciele – wszystko zapada w ciszę. Rozpoczyna się pierwsza lekcja, „od ósmej do dziewiątej”.

      Dzwonek spełnił, co do niego należało. Kilku maruderów pozostało za drzwiami, ale dwustu kilkudziesięciu chłopców klęczy przykładnie w ławkach, powtarzając zmieszanym chórem: „Przyjdź, Duchu Święty, napełnij serca nasze…” Zaraz potem, na dole i na górze, spoza drzwi zamkniętych dochodzą stłumione głosy nauczycieli, mocniejszy od innych wywołuje donośnie:

      – Bagiński, Batogowski, Bellon, Brudzyński, Ciaputowicz, Dąbrowski, Dembowski, Demianowicz, Elżanowski, Gadomski, Gembarzewski, Gomulicki…

      Dzwonek zrobił swoje – teraz może odpoczywać do godziny drugiej, o której znów będzie wzywał niesforną gromadkę na dwie lekcje poobiednie. Odpoczynek dłuższy, prócz świąt, „galówek” i ferii, miewa jeszcze we środy i w soboty.


<p>11</p>

segnaturka – własc. sygnaturka, najmniejszy dzwon kościelny. [przypis edytorski]

<p>12</p>

refermaci – własc. franciszkanie reformaci, odłam obserwancki (tj. ściślejszej reguły) w ramach Zakonu Braci Mniejszych; w Polsce od 1622. [przypis edytorski]

<p>13</p>

chała – bułka pszenna wypiekana przez Żydów na święta. Pochodzi od niej chałka, podłużna, słodka bułka z pszennego ciasta zaplecionego w warkocz. [przypis edytorski]

<p>14</p>

makagiga – ciastko z masy karmelowej, miodu i maku, z dodatkiem orzechów i migdałów. [przypis edytorski]

<p>15</p>

pokój – tu w zanczeniu: spokój. [przypis edytorski]

<p>16</p>

oparkanionych – ogrodzonych; parkan – ogrodzenie, zwykle drewniane. [przypis edytorski]

<p>17</p>

po stoicku – niezachwianie, ze spokojem. [przypis edytorski]

<p>18</p>

zatabaczony (daw.) – niechlujnie wyglądający; zabrudzony tabaką. [przypis edytorski]

<p>19</p>

jucht – wyprawiona skóra bydlęca. [przypis edytorski]

<p>20</p>

napiętek – tylna część buta osłaniająca piętę. [przypis edytorski]

<p>21</p>

liszka (pot.) – gąsienica. [przypis edytorski]

<p>22</p>

prezbiterium – część kościoła, w której znajduje się główny ołtarz. [przypis edytorski]

<p>23</p>

Introibo ad altare Dei (łac.) – Przystąpię do ołtarza Pańskiego. [przypis edytorski]