Historia żółtej ciżemki. Domańska Antonina. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Domańska Antonina
Издательство: Public Domain
Серия:
Жанр произведения: Повести
Год издания: 0
isbn:
Скачать книгу
zapłać, mam jesce kawał chleba, co mi Grzegorzowa dali.

      – No, sam chleb to prawie na Wielki Piątek; zjedzże krupniku razem z nami, na zdrowie ci.

      Baba podała mu łyżkę, siadł na progu przy jej córeczce i nabrał z miski krupniku uczciwie omaszczonego wędzonką.

      – A cóż to za jedna ta Grzegorzowa, co ci dała chleb? – spytał gospodarz.

      Wawrzuś nastraszył się. Jak się przyzna, gotowi go wiłom198 oddać, stary zabije na śmierć…

      – To moja chrzestna matka; byłem u niej dwa tygodnie.

      – A teraz gdzie?

      – Wracam do domu, do Poręby.

      – Każ199 ta Poręba? daleko? Może aż pod Krakowem?

      – Juści ze ta – odrzekł Wawrzuś, rad, że mu się odpowiedź tak sama nasunęła. Nie wiedział, co znaczy Kraków, tego wyrazu, jako żył, jeszcze nie słyszał.

      – Takiś malućki, jeszcze pobłądzisz?

      – Nijak nie pobłądzę; znam drogę, bom już nieraz do chrzestnej matki chodził. – „E… lepiej umykać dalej – pomyślał – jak zacną rozpytywać, jesce sie z cym wygadam i będzie bieda”.

      Wstał, podziękował chłopu i babie, pochwalił Pana Jezusa – i za drzwi.

      – Czekaj no, dziecko, czekaj, straszne dale do tej Poręby… ani jutro na południe nie zajdziesz; a jakbyś na nielitościwych trafił, naści sera i szperki200 w szmateczce; opędzisz głód, zanim do matusi zajdziesz. A może ty nie masz matusi?

      – Oj mam! A dobra… taka jak wy, a moze jesce lepsa.

      Poszedł.

      „Ano, tylem się dowiedział, co Poręba daleko, aze pod jakimsi Krakowem, i nie zajdę, az pojutro z południa. Dobre i to; nie będzie mi się snęło iść, kiej wiem pokąd. A ten Kraków, to moze dąb jaki stary abo góra wielka; ale ze o nim w domu nikady201 nie gadali?… Ino cy dobrze idę? Tyle ściezków202 na wsyćkie strony, a gościniec tez się cęsto dzieli. A nuz pobałamucę? Ludzi pytać – źle, nie pytać – jesce gorzej”.

      Idzie, idzie, ku zachodowi instynktownie się zwraca, bo wciąż pamięta, że w Porębie słońce do boru i do rzeki zaglądało przed zachodem. Że wschodząc, świeciło ku rzece z drugiej strony, a w południe przeglądało się w wodzie z góry, o tym nie myśli; ku zachodowi dąży. Popasał już ze dwa razy i przespał się z godzinkę, z daleka wieś dostrzega.

      „Ot, znowu trza iść między ludzi. Wiecór zapada, może pozwoli kto przespać się kaj na słomie”.

      Wszedł w długą, prostą ulicę, po lewej stronie domy drewniane, strzechą kryte, gdzieniegdzie chałupy z chrustu gliną grubo obrzucone; po prawej same stodoły i stajnie.

      – Jak się ta wieś nazywa? – spytał chłopca pędzącego gęsi do domu.

      – Pisary – odpowiedział pastuszek, machnął prętem i zaśpiewał znaną do dnia dzisiejszego w okolicach Krakowa gęsią pobudkę: „O lala haaa! O lala haaa!”

      „Pisary… cóż po nich… ano, trza się kaj zaprosić na noc. Cosi gra… muzyka hucna… o matko… a może to oni?”

      Wsunął się do jakiejś nie domkniętej stodoły, przycupnął za drzwiami, strasznie się boi, że wiły skądś wylezą, porwą go i zabiją.

      Ściemniło się zupełnie, już by się dawno powinno skończyć przedstawienie, a tu coś gra, gra ciągle. Słychać buczenie grube i pisk niby trąbki; pierwszy strach przeminął, Wawrzuś przysłuchuje się muzyce.

      „E… głupi ja, głupi… ady to inse granie, nie nase!”

      Noc ciemniusieńka, tak jak wczoraj, można śmiało wyjść z kryjówki, nikt się nie zadziwi, że jakieś dziecko idzie przez wieś. Tedy wyszedł ze stodoły i za słuchem się kieruje ku onemu graniu… Zobaczył chałupę dużą, wesoło ogniem na kominie i kilkoma kagankami oświetloną; z okien bucha światło na równe, duże podwórko… dwóch kobziarzy203 siedzi na przyzbie204 i skoczno przygrywają, a parobcy i dziewki kręcą się, oberka wywijają, do taktu sobie przytupują, a coraz to któraś para staje przed muzyką; chłopak czapki z fantazją poprawia i śpiewa…

      Wawrzuś oparł się o płot, pręcie205 rączkami rozsunął, patrzy i słucha.

      Hanuś moja, Hanuś, cego mnie ty nie chces?

      Ja ciebie tak lubię, a ty z Jaśkiem sepces!

      Przybiega druga para.

      Świeci miesiąc, świeci, gwiazdy pomagają.

      Kaj się nie obrócę, dziewki mnie kochają!

      A dziewczyna wykrzywiła się szyderczo, rzuca pół grosza muzykantom i odśpiewuje:

      Zeniłby się z kozdą, żadna ci nie rada!

      Kochają, kochają, jako i psi dziada…

      Znowu przylatuje para, znowu śpiewki, śmiechy, dogryzki… Po drugiej stronie chałupy, na wysokiej przyzbie siedzą gospodynie i gwarzą. Stół zastawiony przed nimi, a z izby wybiega to matka, to która z dziewcząt, wynosząc olbrzymie michy z pokrajaną w kawały kiełbasą, tłustą pieczoną wieprzowiną, to znów ser na sicie i żytni placek do niego; siwy kmieć zaprasza gospodarzy do stołu, wynoszą z zimnej komory dzbany z piwem i gąsiorki z miodem. Chłopi jedzą stojąco, bo nie ma się gdzie rozsiadać; ale mniejsza o ławę, jeśli jest co na ząb położyć i czym gardło popłukać.

      – Dy to wesele… – szepce Wawrzuś za płotem – ta w wysokim wieńcu to panna młoda… a ten z różdżką na capce to młody pan… tak samo jak w Porębie… ach, jak tez kiełbasa wonieje… jaze okropa… zeby dali choć raz ugryznąć… oj Boze…

      I jak poprzednio za słuchem, tak teraz idzie za węchem, stanął pod ścianą przy kobziarzach, może go kto spostrzeże; wszak na weselu nie wolno podróżnego odpędzić, straszny grzech nie poczęstować.

      Wyskoczyła z izby śliczna dziewucha; wstążki od paciorek fruwają niczym skrzydełka, spódnic na niej ze sześć, a sute… co się ruszy, to szumi i chrupi wedle niej. Wyniosła piwa dzban i mięsa na chlebie kobziarzom, przestali grać, podziękowali pięknie i zabrali się do jedzenia.

      Zobaczyła chłopca.

      – A to co za gość? – spytała, schylając się do Wawrzusia i zaglądając mu w oczy. – Skądżeś ty się wziął u nas? Cudze dziecko, nie pisarskie, prawda. A może ty głodny?

      – No – odpowiedział z przejęciem.

      To króciuchne, jednozgłoskowe słówko znaczyło przed czterystu laty, zarówno jak dziś w gwarze ludowej, bardzo stanowcze twierdzenie. Dziewczyna zrozumiała od razu, jak bardzo się chce jeść, gdy ktoś powiada „no”. Chwyciła chłopca za rączkę i pociągnęła go za sobą do stołu.

      – Kiełbasy dać?

      – No.

      – I placka?

      – No.

      – Siądźże se na ziemi w kąciku, cobyś ludziom do tańca nie gawędził i jedz z Panem Jezusem.

      – Cie wy… cie wy… a to ci chłoposko206 wielgośne Скачать книгу


<p>198</p>

wiła – błazen, komik cyrkowy, klown, akrobata. [przypis edytorski]

<p>199</p>

każ (gw.) – gdzież. [przypis edytorski]

<p>200</p>

szperka – słonina. [przypis edytorski]

<p>201</p>

nikady (gw.) – nigdy. [przypis edytorski]

<p>202</p>

ściezków (gw.) – dziś popr. forma D. lm: ścieżek. [przypis edytorski]

<p>203</p>

kobziarz – muzyk grający na kobzie, tj. instrumencie strunowym, podobnym do lutni a. gitary. [przypis edytorski]

<p>204</p>

przyzba – wał ziemi, usypany wokół podmurówki chałupy. [przypis edytorski]

<p>205</p>

pręcie – patyczki, z których upleciony był płot. [przypis edytorski]

<p>206</p>

chłoposko (gw.) – chłopisko, chłopaczysko. [przypis edytorski]