Ballada ptaków i węży. Suzanne Collins. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Suzanne Collins
Издательство: PDW
Серия: Igrzyska śmierci
Жанр произведения: Учебная литература
Год издания: 0
isbn: 9788380088245
Скачать книгу
bezkształtnych ubraniach i najechała na miejsce, w którym zrobiło się zamieszanie. Dziewczęta odsuwały się od nieszczęsnej wybranej.

      Na jej widok wśród widowni rozszedł się szmer zaskoczenia.

      Lucy Gray Baird stała wyprostowana w sukience z tęczowymi falbanami, sfatygowanej, ale kiedyś ekstrawaganckiej. Ciemne loki dziewczyny były zaczesane do góry i poprzetykane przywiędłymi polnymi kwiatkami. Kolorowy strój przyciągał wzrok, wyglądała w nim jak obszarpany motyl wśród pola ciem. Zamiast ruszyć prosto na scenę, skręciła w prawo, lawirując między dziewczętami.

      Wszystko rozegrało się bardzo szybko. Jej ręka powędrowała do falban na biodrze, zniknęła w kieszeni i wyjęła z niej coś wijącego się i jasnozielonego, po czym wsunęła to za kołnierz jakiejś złośliwie uśmiechniętej rudowłosej dziewczyny. Następnie Lucy Gray Baird się oddaliła, szeleszcząc sukienką, kamera zaś nadal filmowała ofiarę, której uśmieszek zmienił się w grymas przerażenia. Dziewczyna z piskiem rzuciła się na ziemię i zaczęła szarpać sukienkę. Burmistrz krzyczał, a w tle widać było sprawczynię, która lawirowała wśród tłumu, sunąc ku scenie. Nie obejrzała się ani razu.

      Sala Heavensbee’ego ożyła, ludzie trącali się łokciami.

      – Widziałeś to?

      – Co ona jej wrzuciła za bluzkę?

      – Jaszczurkę?

      – Widziałam węża!

      – Zabiła ją?

      Coriolanus powiódł wzrokiem po zgromadzonych i poczuł odrobinę nadziei. Jego pech, trybutka z krótką datą ważności, jego ujma na honorze, przykuła uwagę Kapitolu. Przyszło mu do głowy, że to chyba dobrze. Z jego pomocą miała szansę utrzymać zainteresowanie, a on mógł obrócić hańbiące upokorzenie w przyzwoite widowisko. Tak czy inaczej, ich losy nieodwracalnie się splotły.

      Widoczny na ekranie burmistrz Lipp zbiegł po schodkach ze sceny i zaczął przepychać się wśród zebranych dziewcząt do tej na ziemi.

      – Mayfair? Mayfair? – krzyczał. – Moja córka potrzebuje pomocy!

      Ludzie otoczyli ją kołem, ale kilka niezbyt entuzjastycznych prób pomocy zakończyło się niepowodzeniem, bo Mayfair za bardzo wymachiwała rękami i nogami. Burmistrz przedarł się do córki w chwili, gdy mały, opalizujący zielenią wąż wystrzelił z falban sukienki i zniknął wśród dziewcząt, które odskoczyły z wrzaskiem. Ucieczka gada uspokoiła Mayfair, ale jej szok ustąpił miejsca zażenowaniu. Spojrzała prosto do kamery i uświadomiła sobie, że widzą ją wszyscy obywatele Panem. Jedną ręką próbowała wyprostować przekrzywioną kokardę na włosach, a drugą poprawić ubranie, brudne od wszechobecnego węglowego pyłu i podarte od szarpania paznokciami. Kiedy burmistrz pomógł jej wstać, było oczywiste, że się zmoczyła. Zdjął marynarkę, owinął nią Mayfair, po czym zaprowadził córkę do jednego ze Strażników Pokoju i odwrócił się do sceny, wbijając mordercze spojrzenie w dopiero co wybraną trybutkę z Dwunastego Dystryktu.

      Coriolanus patrzył, jak Lucy Gray Baird wchodzi na scenę i nagle poczuł ukłucie niepokoju. Może cierpiała na jakąś chorobę psychiczną? Wyglądała dziwnie znajomo, ale było w niej coś złowróżbnego. Te wszystkie pasy malinowego różu, granatu i żonkilowej żółci na falbanach...

      – Wygląda jak cyrkowiec – zauważyła jedna z dziewczyn.

      Inni mentorzy wydali z siebie twierdzące pomruki.

      No właśnie. Coriolanus sięgnął pamięcią w przeszłość, do cyrków, w których bywał we wczesnym dzieciństwie. Przypomniał sobie żonglerów i akrobatów, klaunów i roztańczone dziewczęta w rozkloszowanych sukienkach, wirujące na arenie, podczas gdy jemu kręciło się w głowie od waty cukrowej. Ten karnawałowy strój na najbardziej ponurym wydarzeniu roku wykraczał poza ramy zwykłej omyłki w ocenie sytuacji i świadczył o dziwactwie.

      Czas przeznaczony na dożynki w Dwunastym Dystrykcie bez wątpienia już minął, nadal jednak brakowało drugiego trybuta. Mimo to, wróciwszy na estradę, burmistrz Lipp zignorował worek z nazwiskami, skierował się prosto do trybutki i uderzył ją w twarz tak mocno, że padła na kolana. Kiedy uniósł dłoń, aby wymierzyć następny cios, interweniowało dwóch Strażników Pokoju. Chwycili go za ręce i spróbowali zaciągnąć do mikrofonu, żeby dokończył losowanie. Opierał się, więc zawlekli go z powrotem do Pałacu Sprawiedliwości, przez co cała uroczystość stanęła pod znakiem zapytania.

      Uwaga widzów skupiła się na trybutce. Kamera zrobiła jej zbliżenie, a Coriolanusa znów ogarnęły wątpliwości co do stanu psychicznego Lucy Gray Baird. Nie miał pojęcia, skąd wzięła kosmetyki do makijażu, gdyż dopiero niedawno pojawiły się znowu w Kapitolu. Lucy Gray zrobiła sobie niebieskie cienie na powiekach i podkreśliła je czarną kreską, policzki pokryła warstwą różu, a usta umalowała czymś w rodzaju tłustej czerwieni. W Kapitolu coś takiego wyglądałoby wyzywająco. W Dwunastym Dystrykcie było niestosowne. Nie dało się oderwać od niej wzroku, gdy nadal siedząc, przejechała dłonią po sukience, żeby przygładzić falbany. Dopiero kiedy były schludnie ułożone, uniosła rękę i dotknęła śladu na policzku. Jej dolna warga lekko zadrżała, a oczy zalśniły od łez, które lada chwila mogły popłynąć.

      – Nie płacz – wyszeptał Coriolanus.

      Zreflektował się, nerwowo powiódł wzrokiem dookoła i zauważył, że inni uczniowie siedzą jak zahipnotyzowani. Na ich twarzach malowała się troska. Mimo swojego dziwactwa dziewczyna zdobyła ich współczucie. Nie mieli pojęcia, kim jest ani dlaczego zaatakowała Mayfair, ale wszyscy widzieli, że kpiąco uśmiechnięta ruda zachowała się wrednie, a jej prymitywny ojciec stłukł dziewczynę, którą dopiero co sam skazał na śmierć.

      – Na pewno to ustawili – powiedział cicho Sejanus. – Jej nazwiska nie było na kartce.

      Coś dziwnego zdarzyło się w chwili, gdy dziewczyna już miała przegrać walkę ze łzami. Ktoś w tłumie zaczął śpiewać. Nie sposób było powiedzieć, czy młody głos należy do chłopca, czy do dziewczyny, ale śpiew brzmiał z taką siłą, że pieśń niosła się przez cały milczący plac:

      Nie odbierzesz mi życia dawnego.

      Nie odbierzesz mi przeszłych lat.

      Podmuch wiatru przetoczył się nad sceną i dziewczyna powoli uniosła głowę. Z innego miejsca w tłumie dobiegł niższy, zdecydowanie męski głos:

      Mógłbyś mi zabrać ojca, lecz jego

      Imienia nie pozna świat.

      Na ustach Lucy Gray Baird pojawił się cień uśmiechu. Nagle zerwała się na równe nogi, przeszła na środek sceny, chwyciła mikrofon i zaśpiewała:

      Nie odbierzesz niczego, co warto zatrzymać.

      Wolną rękę wsunęła w falbany sukienki i zaczęła nią kołysać z boku na bok. Nagle wszystko nabrało sensu – ten kostium, makijaż, fryzura. Kimkolwiek była, już wcześniej przygotowała się do występu. Jej głos brzmiał dobrze, był dźwięczny i czysty w wysokich rejestrach, a chrapliwy i głęboki w niskich. Do tego poruszała się z pewnością siebie.

      Nie odbierzesz mi wdzięku, radości,

      Nie odbierzesz mi losu dobrego,

      Nie odbierzesz mi złota i włości,

      Bo nie mam niczego takiego.

      Nie odbierzesz niczego, co warto zatrzymać.

      Śpiew ją odmienił i nie wzbudzała już takiego niepokoju w Coriolanusie. Było w niej coś ekscytującego, wręcz atrakcyjnego. Kamera napawała się widokiem Lucy Gray, która przeszła na środek sceny i wychyliła się do publiczności, słodka i bezczelna.

      Myślisz,