26 czerwca 1957 roku Jurij obronił pracę dyplomową i wkrótce został inżynierem w zakładzie atomowym Majak. Koledzy studenci z niewypowiedzianym smutkiem przyjęli jego przeprowadzkę do zamkniętego miasta Oziorska, bowiem kariera zawodowa kolegi pogrzebała ich życie towarzyskie. Słali długie listy, na które Jurij odpisywał w miarę możliwości. Szansę na spędzenie z nim czasu mieli tylko w trakcie wypraw turystycznych, o ile w Majaku zgodzono się udzielić pracownikowi dłuższego urlopu.
Udział Kriwoniszczenki w ekspedycji na Otorten stanął pod znakiem zapytania.
27 grudnia 1958 roku Jurij wysłał list do Diatłowa i reszty znajomych, który rozpoczął rymowanymi życzeniami noworocznymi własnego autorstwa. Wyraził w nich nadzieję, że turystyczne szlaki i ślady przyjaciół na stałe zapiszą się na mapie Rosji. (O ironio, tak właśnie się stało, kiedy bezimienne miejsce nazwano Przełęczą Diatłowa, od nazwiska kierownika tragicznej wyprawy). Wyjaśnił, że mrozy dochodzące do minus trzydziestu stopni Celsjusza powodują przestoje w pracy. Tym samym on nie mógł ukończyć projektu, więc dyrekcja zakładu odmówiła wydania zgody na urlop26. Zasmuceni przyjaciele postanowili poprosić o pomoc władze uczelnianego klubu sportowego, które zainterweniowały na piśmie. Oświadczyły, że ekspedycja odbywa się na cześć XXI zjazdu partii, rozwodząc się nad ambicją młodych ludzi, ich godną pochwały postawą patriotyczną i koniecznością wsparcia tych, którzy pragną oddać hołd ojczyźnie. Choć górnolotne argumenty były mocno naciągane, brzmiały poważnie i przekonująco. Dyrekcja zakładu atomowego Majak z oczywistych względów nie zamierzała przeszkadzać w hucznym uczczeniu XXI zjazdu i nakazała Jurijowi udział w wyprawie.
Paradoksalnie – zginął dlatego, że był lubiany.
Zarówno klubowe władze, jak i studenci nie zdawali sobie sprawy, czym tak naprawdę zajmuje się Kriwoniszczenko. Nie mieli pojęcia o katastrofie w Majaku. Ich wiedza sprowadzała się do tego, że Jurij przestał mieszkać w Swierdłowsku. On sam, zobowiązany do zachowania tajemnicy państwowej o najwyższej wadze, nic nikomu nie opowiadał. Nawet brat i rodzice mieli zaledwie mgliste pojęcie o jego obowiązkach. Wydarzenia, w których uczestniczył, można zatem odtworzyć tylko na podstawie relacji świadków i odtajnionych dokumentów.
29 września 1957 roku spokojna posada inżyniera w jednej chwili zamieniła się w piekło. Zespół do spraw likwidacji katastrofy, do którego należał Jurij, stanął przed zadaniem przekraczającym ludzkie siły. Decyzją władz państwowych o wydarzeniu nie poinformowano ani ludzi żyjących w najbliższym otoczeniu zakładu, ani na terenach, gdzie dotarły niesione wiatrem toksyczne wyziewy. Jednocześnie prowadzono zakrojone na wielką skalę działania, które wywołały panikę wśród mieszkańców. W szalonym pośpiechu ewakuowano blisko dziesięć tysięcy ludzi przerażonych do tego stopnia, że nie mieli odwagi zapytać o przyczynę. Kilka godzin po katastrofie do najbliższego miasta, Oziorska, w asyście wyjących syren wjechał ciężki sprzęt. Na asfalt polały się hektolitry wody. Przez radio i megafony nakazano wyrzucać wszystko z domów i nieustannie myć podłogi27. Kobiety płakały, syreny alarmowe zawodziły, wystraszone dzieci wrzeszczały wniebogłosy.
Silnych mężczyzn zagoniono do ciężarówek. Likwidatorzy skutków katastrofy przystąpili, przy pomocy nowej siły roboczej, do działań w okolicznych wioskach. Inżynierowie, przeanalizowawszy kierunek wiatru, w największym popłochu odkryli, że toksyczna chmura przykryła tereny rolnicze, spichlerz obwodu swierdłowskiego, tymczasem ludność właśnie szykuje się do wykopków. Ziemniaki ze skażonych pól miały niebawem trafić na stoły kilku milionów ludzi. Gdy skontaktowano się z kierownikami kołchozów, okazało się, że gdzieniegdzie wykopki już ruszyły, a ponadto w dniu katastrofy zwerbowano do pomocy uczniów lokalnych szkół. O 16.30, w chwili wybuchu zbiornika, uczniowie i kołchoźnicy pracowali na polach28. Niektórzy zauważyli dziwną mętną i gęstą mgłę, która wieczorem zaległa nad ziemią. Nie wiedzieli, czym jest, i poruszali się w jej oparach, porządkując narzędzia i skrzynki po zakończonym dniu pracy. Świadkowie zapamiętali rozbrykane maluchy, które zachwycone naturalną zasłoną dymną bawiły się między skrzynkami w chowanego.
Zwołany w trybie alarmowym zespół specjalistów od promieniowania wydał jednomyślny rozkaz: wszystkie plony trzeba wykopać i spalić. Natychmiast. Realizacja polecenia nie była prosta z uwagi na obszar skażonych terenów, brak siły przerobowej i potężny opór ludności, która pamiętając wojenny i powojenny głód, za nic w świecie nie chciała niszczyć upraw. Kierownicy kołchozów, niewiedzący nic o katastrofie, nie potrafili pogodzić się z decyzją władz. Postanowili ukryć choćby część zbiorów, a następnie po kryjomu odsprzedać, kiedy sytuacja nieco się uspokoi.
Do kolektywnych gospodarstw wysłano uzbrojoną milicję i żołnierzy z karabinami. Wrzaskiem i bronią zagoniono wszystkich do pracy w polu. Wyjątku nie zrobiono nawet dla kobiet w ciąży29. Wkrótce wielu mieszkańców najbliższej okolicy Majaka, których domy znajdowały się poza granicą ewakuacji, zaczęło uskarżać się na potworne bóle głowy, krwotoki z nosa, znaczne uszkodzenie wzroku i inne dolegliwości o nieznanej przyczynie. Lekarze, do których udawali się z prośbą o pomoc, nie byli w stanie jej udzielić ani poprawnie zdiagnozować przypadłości, ponieważ ich również nie poinformowano o tym, co stało się w zakładzie.
Po kilku tygodniach sytuację uznano za opanowaną. Plony zniszczono, sporządzono stosowne raporty. Zespół do spraw likwidacji skutków katastrofy zakończył pracę.
Wypadek w zakładzie atomowym przypłaciło życiem co najmniej sto dwadzieścia osób, wśród nich likwidatorzy współpracujący z Jurijem. Kilka miesięcy później w regionie odnotowano skokowy wzrost narodzin martwych noworodków. Oficjalnych statystyk wszystkich chorych i poszkodowanych nie prowadzono. Wydarzenie w Majaku stało się jedną z najpilniej strzeżonych tajemnic ZSRR.
Tymczasem już w 1957 roku zachodnie instytuty badawcze i stacje pomiarowe zauważyły niepokojące zmiany wskazań. Uzyskanie jakichkolwiek informacji na drodze oficjalnej nie wchodziło w grę. W maju 1960 roku Amerykanie wysłali w okolice Swierdłowska samolot rozpoznawczy lockheed U-2, mający wykonać zdjęcia zakładu atomowego, jednak misja zakończyła się fiaskiem. Rosjanie zestrzelili szpiegowską maszynę, uprzednio przez pomyłkę strącając własny myśliwiec. Zrobił to jeden człowiek, major Michaił Woronow, za pomocą rakiet przeciwlotniczych S-75. Pierwszą, wstydliwą pomyłkę postanowiono utajnić. Woronow wyjawił prawdę dopiero po niemal trzydziestu latach.
Katastrofa w Majaku pozostawała tajemnicą do 1992 roku. Chroniono ją tak skutecznie, że szczegółów nie znali nawet pracownicy zakładu, których nie powołano do zespołu likwidacyjnego lub zatrudniono w późniejszym terminie. Należał do nich także Nikołaj Thibeaux-Brignolle, kolejna ofiara tragedii na przełęczy.
Nikołaj Thibeaux-Brignolle
Jego nietypowe francuskie nazwisko, niemożliwe do wymówienia dla rodowitych Rosjan, zwracało uwagę i wywoływało pytania. Nikołaj wyjaśniał, że jest synem francuskiego komunisty, który ukochał Stalina do tego stopnia, że przekroczył żelazną kurtynę i osiadł w ZSRR, aby ciężką pracą wesprzeć budowę komunizmu. Znajomi ze studiów mu uwierzyli, lecz współcześni historycy uznali powyższą historię za mało prawdopodobną. I mieli rację.
Przodkowie Nikołaja nie popierali komunizmu. Wręcz przeciwnie, byli jego ofiarami.
Osiedlili się w carskiej Rosji na początku XIX wieku. François, prapradziadek Nikołaja, był cenionym w Europie rzeźbiarzem, architektem i wynalazcą. Zamieszkał wraz rodziną w Petersburgu, gdzie bez reszty pochłonęła go praca dla carskich teatrów. Jego syn Iosif ukończył architekturę.