*
Ale to przede wszystkim zimny, ponury dzień, który niczym ciężki kokon położył się na Łodzi. Dzień, który brutalnie przełamał życie Stanisławy Leszczyńskiej na pół.
Zaczął się jak zwykle od wspólnego śniadania, małych porannych porządków i nic, absolutnie nic nie wskazywało na to, że będzie to pierwsza czarna data w rodzinnym kalendarzu. W jednej chwili zawalił się ich świat. Wszystko, co z mozołem budowali z mężem przez lata: poczucie bezpieczeństwa, troska o dzieci, o siebie nawzajem, szczęście, które im sprzyjało, wszystko, co było tak ważne, najważniejsze, w jednym momencie z łomotem runęło.
Nagle Stanisława, ta krucha, niewysoka, pogodna blondynka o błękitnych oczach i promiennym uśmiechu, wiecznie zagoniona i zapracowana, stanęła przed murem nie do przejścia.
Choć w domu od wielu miesięcy, jak u większości sąsiadów, a właściwie u wszystkich ludzi, których życie ogarnęła wojna, czuło się nerwową atmosferę, to rodzina usiłowała żyć codziennymi małymi rytuałami. To dawało pozór normalności i bezpieczeństwa, pozwalało na chwilę zapomnieć o rozrastającym się po sąsiedzku getcie, o zaginionych czy zabitych przyjaciołach.
Podobnie jak większość Polaków, Leszczyńscy również usiłowali stawiać opór okupantowi. Stanisława z przepustką położnej, niczym z listem żelaznym, przemierzała w dzień i w nocy ulice Łodzi, odbierając kolejne porody, a jej mąż, Bronisław, pracujący w drukarni, wyrabiał lewe papiery tym, którym groziło aresztowanie. Ojciec i synowie działali w NSZ[10], czynnie wspierając tę organizację. Stanisława nie dopytywała, co robią, a oni nie byli skłonni mówić jej zbyt wiele. W imię zasady: im mniej wiesz, tym mniej zdradzisz i tym mniej ci zagraża, uznali, że tak będzie dla wszystkich najbezpieczniej. Z jednej strony zdawało się to logicznym wytrychem, który pozwalał przetrwać, z drugiej jednak rodziło ogromną niepewność i strach o bliskich.
Sama Stanisława pomagała przemycać jedzenie do getta, dostawała za nie szytą na miarę odzież, którą potem odsprzedawała. Za zdobyte pieniądze kupowała kolejne produkty i posyłała je za mur.
Nie do końca wiedziała, o którego ze swoich mężczyzn powinna martwić się najbardziej. Doskonale zdawała sobie sprawę, jak niebezpieczne było zajęcie jej męża. Jako zecerowi udało mu się zahaczyć w jednej ze strategicznych dla Niemców drukarni, w której przygotowywano druki ścisłego zarachowania: kenkarty[11], dowody, paszporty i przepustki. To dawało ogromne możliwości podziemiu, którego apetyty, aby na legalnych matrycach drukować nielegalnie dokumenty, między innymi dla tych, którzy musieli uciekać do Generalnego Gubernatorstwa, z dnia na dzień rosły. Bronisław sprawiał wrażenie pokornego i zaangażowanego pracownika, często zostawał po godzinach. Ale bynajmniej nie po to, by sprzątać halę. Po opuszczeniu zakładu przez pracowników i szefów w spokoju i po cichu zajmował się produkcją dokumentów tak dla Żydów, jak i Polaków. Oczywiście miał świadomość, że naraża siebie i rodzinę, ale nie sposób było nie skorzystać z okazji. Czuł tym większą presję, że znakomita większość ich przedwojennych sąsiadów przebywała w getcie. A getto oznaczało jedno: powolną śmierć.
Doskonale ich pamiętał, przecież żyli w zgodzie, kłaniali się sobie na ulicy i wyświadczali drobne przysługi. Ich dzieci wspólnie bawiły się na zakurzonym podwórku, żony plotkowały na pobliskim targowisku, a panowie nieraz przystawali na chodniku, żeby porozmawiać o polityce.
Teraz los sprawił, że znaleźli się po dwóch stronach wysokiego muru. Z tym że po jednej traciło się nadzieję znacznie szybciej. Nie trzeba było być gorliwym chrześcijaninem, by pomagać tym biednym ludziom. Wystarczyło mieć odrobinę przyzwoitości, aby zaangażować się w pomoc, nawet jeśli samemu narażało się na ogromne ryzyko.
Przedwojenna Łódź była miastem wielu kultur i religii, które doskonale funkcjonowały obok siebie[12]. Ta tolerancja sprawiała, że kościoły, synagogi i cerkwie niemal się do siebie przytulały, a ludzie poszukujący w nich Boga się przyjaźnili. Leszczyńscy nie mogli pojąć, że od części przyjaciół oddzielono ich murem. Przecież gdy Stanisława zachorowała na zapalenie płuc, rebe w bożnicy na Żurawiej 2 modlił się o jej zdrowie, a ona z mężem bywała na ważnych dla nich uroczystościach, weselach, odbierała u nich porody.
Naturalną rzeczą, do której nie sposób jednak było się przyzwyczaić, był codzienny strach. Teraz Stanisława drżała z niepokoju rano, gdy domownicy wychodzili, i wieczorem, gdy zaczynali wracać. Oddychała z ulgą, dopiero gdy wszyscy zasiadali do kolacji, a przy stole nikogo nie brakowało. Najtrudniejsze były wieczory i noce, gdy chłopcy decydowali się zostać poza domem u przyjaciół. Stanisława miała świadomość, że większość z nich to wcale nie zwykli przyjaciele, tylko towarzysze broni, i jej niepokój narastał z każdą nocną godziną, odbierając sen.
Trudno powiedzieć, jak jej się to udawało, ale mimo że doskonale zdawała sobie sprawę z działalności męża i synów, potrafiła opanować emocje i przegonić najczarniejsze myśli. Może dzięki swemu nastawieniu do życia i wrodzonemu optymizmowi zwyczajnie nie brała pod uwagę najgorszego? Żyła nadzieją, że kto jak kto, ale oni przetrwają, przecież tak ufała Bogu i w Nim pokładała nadzieję.
Może dlatego sama tyle pracowała i stale szukała sobie zajęcia, żeby zająć głowę czymś innym? Kiedy nie odbierała porodów, do których zazwyczaj chodziła pieszo, dzierżąc w dłoni wielką brązową torbę, to haftowała, gotowała, sprzątała. Uwielbiała robótki ręczne. Gdy się na nią patrzyło, miało się wrażenie, że wiecznie jest w biegu i w zasadzie nigdy nie śpi. Może dzięki temu mniej myślała albo myślała o czymś innym?
Przemierzając kilometry łódzkich ulic, bo przecież nie wszędzie dojeżdżały tramwaje, miała ze sobą zawsze najlepsze towarzystwo: Jezusa, Maryję i świętych, do których się gorąco modliła. Wielu w tym czasie zwątpiło w istnienie Boga, nie rozumiejąc, jak ktoś, kto ponoć jest ich Ojcem i kocha ponad wszystko, mógł dopuścić do koszmaru wojny. Takiej wojny.
Stanisława przyszła na świat w dość spokojnych czasach 8 maja 1896 roku w Łodzi, w rodzinie Jana i Henryki Zambrzyckich. Jej matka już jako dorosła kobieta zmieniła wiarę, co mogło wskazywać na żydowskie pochodzenie. Było to jednak owiane tajemnicą, lecz i matka, i córka znały jidysz. Później Henryka i Jan, już jako zgodne i kochające się małżeństwo, należeli do trzeciego Zakonu Świętego Franciszka. Prowadzili ciche i skromne życie, aż kiedyś w poszukiwaniu szczęścia i lepszej pracy, gdy Stasia miała dwanaście lat, wyruszyli do krewnych do Rio de Janeiro. Spędzili tam zaledwie dwa lata, podczas których ojciec imał się różnych prac, głównie stolarki. W tym czasie Stasia nauczyła się niemieckiego, który później wielokrotnie uratował jej życie, i hiszpańskiego, który poza śpiewanymi piosenkami nie przydał jej się wcale. I jak to zazwyczaj bywa, także Zambrzyccy przekonali się, że trawa wydawała się bardziej zielona w miejscu, gdzie ich nie było. Nie sposób odpowiedzieć na pytanie, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby zostali na emigracji. Czy Stanisława mogłaby spełnić swoje marzenie? Chodząc ulicami Łodzi, raczej się nad tym nie zastanawiała. Brała życie takie, jakie było, nie dyskutowała z losem.
Wiara niezmiennie dodawała jej energii i otuchy. Dzięki niej, trochę irracjonalnie, nigdy nie doznawała poczucia osamotnienia. Głęboko wierzyła w pomoc niebiańskich sił i pewnie dlatego własne dzieci powierzyła szczególnej boskiej opiece. Była poukładana, zapobiegliwa i opiekuńcza i gdyby tylko mogła, rozłożyłaby nad dziećmi czarodziejski parasol ochronny.