Staliśmy z Niemcem, nie wiedząc, co począć. Odejść? Przeprosić? Mówił poważnie, że jesteśmy z nim? I czy to znaczy, że właśnie nas aresztował? Wpatrywaliśmy się w jego buty, a on… sama nie wiem, może też się zastanawiał, co z nami zrobić? W każdym razie się nie ruszał. Czas także stanął w miejscu. Trwaliśmy tak przez nieskończenie długie minuty.
Tymczasem Niemiec poczekał, aż tramwaj oddali się za kolejne skrzyżowanie, i jakby ożył. Jak gdyby nigdy nic wyciągnął w moją stronę walizkę, która lekko zachybotała się w jego ręce. Ostrożnie, jakby miała mnie poparzyć, ujęłam ją, niepewna, czy nie stanie się powodem naszego zatrzymania. Odruch był jednak silniejszy. Chwyciłam brązową rączkę na dwóch metalowych kółkach.
– Einen schönen Tag noch.
Miłego dnia.
I nim zszokowani zdążyliśmy odpowiedzieć, Niemiec odszedł.
Nogi mieliśmy jak z waty. Czuliśmy się niezdolni do najmniejszego ruchu, jednak świadomość, że stanie na środku chodnika przy ruchliwej ulicy przyciągnie ku nam niepotrzebnie uwagę, sprawiła, że sztywno ruszyliśmy przed siebie.
Niespodziewanie niebo stało się jakby bardziej błękitne, a wyrastające tu i ówdzie kępy zielonej trawy zdawały się dziwnie jaskrawe i radosne.
Żyliśmy.
Wczepiona w ramię Maćka, które teraz dźwigało niebezpieczny pakunek, usiłowałam wyrównać oddech.
– Boże, ale się bałam.
– Kochanie, mamy to już za sobą. – Maciek pochylił się i pocałował mnie w czoło.
Ta drobna pieszczota sprawiła, że poczułam się nieco swobodniej, na powrót zaczęłam wierzyć, że przy nim jestem bezpieczna. Że to w ogóle możliwe.
– Teoretycznie. Ale wiesz, że to się może powtórzyć.
– Przy mnie nic ci nie grozi. – Maciej przycisnął mnie do siebie tak mocno, że jego biodro wbiło się w moje ciało.
– Głuptasie, wiesz, że w takich okolicznościach nawet ty jesteś bezradny.
– Nie ma co tego roztrząsać. – Nagle zmienił ton, jakby właśnie sobie uświadomił, że mam rację. – Najważniejsze, że żyjemy.
– Ale sam musisz przyznać, że niewiele brakowało. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wsiąść do tramwaju.
– To nie twoja wina, przecież najzwyczajniej w świecie mogliśmy spotkać gestapowców na ulicy.
– Ale nie musiało się tak stać.
– Uznajmy, że tak miało być i że mieliśmy wiele szczęścia w tym całym nieszczęściu. Nie zamartwiaj się.
– Obiecaj, że nikomu nic nie powiemy.
– Oczywiście, to będzie nasza tajemnica. Nie mamy zamiaru denerwować naszych matek i ciotki.
– Jeszcze tylko tego by brakowało! Nie wypuściłyby już nas za próg.
– I tego się trzymajmy.
Usiłowaliśmy zbagatelizować zajście, ale mieliśmy świadomość, że uciekliśmy spod katowskiego topora. Rozmowa się nie kleiła. Chyba oboje musieliśmy to wszystko przerobić w sobie, przetrawić, uspokoić się.
Przekazanie walizki poszło gładko. W umówionym miejscu o umówionym czasie czekał na nas właściwy człowiek i wymieniliśmy się walizkami: on zabrał tę pełną kiełbasy, a nam wręczył taką samą, brązową tekturową, tyle że pustą.
Odetchnęliśmy z ulgą i zawróciwszy na pięcie, pospiesznie ruszyliśmy w drogę powrotną. „Pospiesznie” w czasie wojny miało inny wymiar niż przedtem. Pospiesznie nie oznaczało szybko sensu stricto. Pośpiech był w nas, ale trzeba było poruszać się w miarę normalnym tempem. Bieg, truchcik, przyspieszony krok, a nawet gorączkowe spojrzenie zwracały uwagę przedstawicieli niemieckich władz. Owo „szybko” działo się bardziej w naszych głowach niż nogach.
Tak było i tym razem. Szliśmy przed siebie zdecydowanym, trochę marszowym krokiem z założeniem, że za żadne skarby nie wsiądziemy ponownie do tramwaju. Mijaliśmy kolejne skrzyżowania, pobladłych, wychudzonych ludzi, którzy patrzyli głównie pod nogi i się nie rozglądali, zadowolonych z siebie Niemców emanujących pewnością siebie i siłą, gestapowców, którzy zachowywali się, jakby byli panami świata. Życia i śmierci. I niestety często tak było.
Przebyliśmy tak kilka przecznic, coraz bardziej się ciesząc, że jesteśmy bliżej rogatek, gdy nagle na ulicy wszczął się jakiś nerwowy ruch, a powietrze niespodziewanie się naelektryzowało. Ludzie gnali przed siebie, chowali się po bramach, krzyczeli. Matki ciągnęły za ręce dzieci, które nie nadążały za ich długimi krokami. Ktoś się przewrócił, wszędzie leżały porzucone rzeczy: siatki z zakupami, teczki, gazety, ktoś zgubił kapelusz.
– Łapanka!
Przez sekundę staliśmy oszołomieni, niepewni, co począć, dokąd biec. I chyba to nas zgubiło. Maciek rzucił walizkę i mocno pociągnął mnie za sobą, tak że niemal się przewróciłam. Wbiegliśmy do najbliższej ciemnej bramy i ruszyliśmy ku schodom wiodącym w głąb kamienicy. Mieliśmy nadzieję, że ukryjemy się w którymś z mieszkań, przecież ich właściciele musieli widzieć, co się dzieje na ulicy.
Ku naszej rozpaczy wyrosły przed nami odrapane ciemnobrązowe, niemal czarne drzwi z wielkim mosiężnym judaszem pośrodku, przywodzącym na myśl oko groźnego cyklopa. Szarpnęliśmy za klamkę raz i drugi, coraz silniej i bardziej natarczywie, jednak drzwi pozostały zamknięte. Z nadzieją wpatrywaliśmy się w dziurkę zamka, ale ten nawet nie zgrzytnął. Podobnie rzecz się miała z dwojgiem innych drzwi. Były zamknięte na głucho. Pamiętam tylko, że waliłam w nie pięściami, dobijałam się, wrzeszcząc: „otwórzcie, błagam, otwórzcie”. Tłukłam w deski tak, że spuchły mi dłonie, a z naderwanego paznokcia ciekła krew.
Znaleźliśmy się w potrzasku. W niewielkiej sieni kamienicy nie było nawet załamania w murze, za którym można by się skryć. Nie było gdzie się schować ani dokąd uciec. Maciej nie krzyczał i nie histeryzował tak jak ja, ale czułam, że też jest spanikowany. Widziałam to w jego zaciśniętych zębach i drgającej żuchwie. Był blady, a w zasadzie siny.
Nie było drogi ucieczki. Z powrotem na ulicę też nie mieliśmy po co wybiegać. Nie zdążylibyśmy dopaść do innej bramy, znaleźć innej kryjówki. Było na to za późno, na ulicy przed budynkiem pojawili się gestapowcy z psami. Od czasu do czasu słychać było bliskie strzały. Tego się nie da opisać. Mój organizm jakby zawiesił swoje funkcje. Miałam wrażenie, że serce stanęło w pół uderzenia, że przestałam oddychać. Czułam tylko, jak po plecach spływają mi strużki potu. Nie byłam w stanie się poruszyć.
Na ulicy zapanowała jakaś okropna cisza. Jakby przyroda skuliła się w sobie. Ptaki zamilkły, owady się przyczaiły, a drzewa zamarły w zadziwieniu.
Nie potrafię odtworzyć chwili, gdy nas zabierali. Byli brutalni, popychali nas boleśnie kolbami karabinów, tłukli w plecy, nogi, gdzie się dało, i krzyczeli. Cały czas krzyczeli:
– Raus!
– Schnell!
– Raus!
– Hände hoch!
Kątem oka widziałam, jak uderzyli Maćka. Z jego nosa popłynęła krew, która niespiesznie, zahaczywszy o żuchwę, spłynęła na koszulę. Chciałam się do niego przytulić, może rzucić się na gestapowca, ale mój mąż powstrzymał mnie jednym krótkim spojrzeniem. Byłam taka bezradna, taka przerażona.
Z