Był jednak również uosobieniem znakomitej techniki. Altan robił wszystko to, co zalecał podręcznik Seejina. Nawet na mgnienie nie opuszczał gardy, nie pozwalał przeciwnikowi znaleźć drogi do swego ciała, nie rozpraszał się. Nigdy nie zapowiadał swojego następnego posunięcia, nie skakał po ringu chaotycznie, nie zdradzał chwili ataku sugestywną zmianą pozycji. Uderzał niezmiennie z boków, pod kątem, nigdy z przodu.
Początkowo Rin uważała Altana po prostu za dobrego, silnego wojownika. Teraz dopiero zrozumiała, że chłopak był – we wszystkich możliwych sensach tego słowa – geniuszem. Jego styl walki stanowił istne studium z zakresu trygonometrii, przepiękną kompozycję trajektorii i konkurujących ze sobą sił. Zwyciężał raz za razem, ponieważ do perfekcji panował nad odległościami i momentem obrotowym. Zawartą w sztuce walki matematykę przekształcił w najprawdziwszą naukę.
Altan pojedynkował się bardzo często. Liczba jego przeciwników miarowo rosła przez cały semestr – wydawało się, że spróbować sił w walce ze Speerytą chce każdy kadet Juna.
Nim jesień dobiegła końca, Rin obejrzała dwadzieścia trzy walki Altana. Nie przegrał ani jednej.
Do Sinegardu zawitała zima. Zawitała i rozgościła się na dobre. Studenci, którzy poprzedniego dnia zażywali rozkosznego jesiennego słońca, po przebudzeniu ujrzeli na dachach mroźną, śnieżną powłokę. Na biały puch przyjemnie patrzyło się przez jakieś dwie urokliwe minuty. Potem stawał się upierdliwym utrapieniem.
Teren uczelni zmienił się w strefę zagrożenia połamaniem kończyn – strumyki zamarzły, na schodach pojawiła się zdradliwa, szarawa maź. Zajęcia prowadzone dotąd na dziedzińcach przeniesiono do wnętrz. Studentom pierwszego roku dołożono obowiązek posypywania kamiennych chodników rozpuszczającą śnieg solą, lecz mimo wszelkich wysiłków do lecznicy trafiał stały strumień nowych pacjentów.
Jeśli chodzi o zajęcia z tradycji, mroźna pogoda stała się kroplą przelewającą szalę dla tych, którzy czasem jeszcze zaglądali do ogrodu w nadziei, iż Jiang raczy się kiedyś pojawić. Okazało się, że czekanie na zaginionego wykładowcę między obsadzonymi narkotycznymi roślinami grządkami to jedno, a wyczekiwanie w tym samym miejscu na mrozie to już zupełnie inna para ciżemek.
Od początku semestru Jiang nie przyszedł ani razu. Niektórzy studenci widywali go na terenie uczelni, zwykle wtedy, gdy dopuszczał się rzeczy niedopuszczalnych i nieprzyjemnych. A to wytrącił z rąk Nezhy tacę z posiłkiem i odszedł, pogwizdując pod nosem, a to poklepał Kitaja po głowie, gruchając przy tym jak gołąb, a to próbował obciąć sekatorem długie włosy Venki.
Kiedy natomiast komuś udawało się już przyprzeć mistrza do muru i zapytać o zajęcia, Jiang wydawał z siebie przeciągły, przypominający pierdnięcie odgłos i czmychał co sił w nogach.
Tak więc ostatnio Rin zachodziła do ogrodu jako jedyna, lecz wyłącznie dlatego, że mogła tam spokojnie trenować. Odkąd koledzy z roku stracili nadzieję na rozpoczęcie kursu tradycji, miała gwarancję samotności. I bardzo dobrze. Cieszyła się, że nikt nie ogląda jej zmagań z tekstem Seejina. Podstawy opanowała bez większych kłopotów, już jednak zrozumienie drugiej części materiału okazało się potwornie trudnym wyzwaniem.
Seejin był gorącym orędownikiem szybkiej i zawiłej pracy nóg. Tutaj zawodziły ją nawet diagramy. Stopy namalowanych w księdze postaci zmieniały położenie dosłownie z rysunku na rysunek. Seejin pisał, że przewagę w większości sytuacji zapewnia perfekcyjne opanowanie równowagi, a tym z kolei może pochwalić się tylko taki wojownik, który potrafi płynnie powrócić do pozycji wyjściowej z najbardziej niezręcznych, grożących upadkiem konfiguracji kończyn.
W teorii brzmiało to świetnie. W praktyce stanowiło przyczynek do niezliczonych siniaków.
Seejin zalecał uczniom, by materiał z działu pierwszego ćwiczyli na powierzchniach uniesionych, najlepiej na grubym konarze wysokiego drzewa bądź na szczycie muru. Rin, wbrew nawoływaniom zdrowego rozsądku, wdrapała się na środek rozłożystej wierzby, której gałęzie zwieszały się nad ogrodem, i niepewnie postawiła stopy na korze.
Pomimo długotrwałej nieobecności Jianga ogród utrzymany był nienagannie. Nadal stanowił kalejdoskop krzykliwych barw, w gamie przypominającej kolorowe dekoracje, jakimi obwieszano drzwi burdeli w Tikany. Na przekór niskim temperaturom fioletowe i szkarłatne maki wciąż kwitły w najlepsze, a ich liście były starannie, równiutko przycięte. Kaktusy, dwakroć wyższe niż na początku semestru, zostały przeniesione do nowych glinianych donic, pomalowanych w tajemnicze, czarno-pomarańczowe wzory. Świecące niczym latarenki baśniowych skrzatów grzyby niezmordowanie mąciły cień pod półkami swą niepokojącą bladą łuną.
Rin przemknęło przez myśl, że człowiek uzależniony od opium mógłby w tym ogrodzie spędzić wiele dni. Zastanowiła się, czy tak właśnie trawił swój czas Jiang.
Stojąc chwiejnie na wierzbie, walcząc o utrzymanie pozycji w silnych podmuchach wiatru, Rin otworzyła trzymaną jedną ręką książkę i zaczęła odczytywać instrukcje.
– Prawa stopa do przodu, palce skierowane prosto. Lewa stopa do tyłu, prostopadle do linii wytyczanej przez oś stopy prawej. Przenieść ciężar ciała naprzód, unieść lewą stopę…
Od razu zrozumiała, dlaczego Seejin uznał to ćwiczenie za znakomitą pomoc w opanowaniu równowagi. Pojęła zarazem, dlaczego zdecydowanie odradzał wykonywanie go bez asysty. Zakołysała się gwałtownie i złapała balans dopiero po panicznym wymachiwaniu na wszystkie strony ramionami. Uspokój się. Pamiętaj o skupieniu. Prawa stopa do góry, obróć ją…
Dokładnie w tym momencie zza rogu wychynął mistrz Jiang. Szedł, gwiżdżąc na cały głos „Pieszczoty odźwiernego”.
Prawa stopa wyśliznęła się spod Rin. Dziewczyna zachwiała się na brzegu konara, upuściła podręcznik, zaczęła spadać i gruchnęłaby z impetem o kamienną ścieżkę, gdyby nie lewa kostka, która uwięzła w rozwidleniu gałęzi.
Zawisła dosłownie kilka cali nad ziemią. Odetchnęła z ulgą.
Jiang popatrzył na nią bez słowa. Odpowiedziała tym samym, czując w głowie przyspieszony puls gromadzącej się w skroniach krwi. Wzmagający się wiatr uniósł ze sobą ostatnie dźwięki gwizdanej przyśpiewki.
– Dzień dobry – odezwał się wreszcie mistrz. Głos pasował do postaci: łagodny, zrelaksowany i naiwnie ciekawski. W każdym innym kontekście mogłaby ten ton uznać za kojący.
Spróbowała się podciągnąć. Skończyło się na bezsilnym szarpnięciu.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał.
– Utknęłam – wymamrotała.
– Mhm, rzeczywiście tak to wygląda.
Nie wykonał najmniejszego gestu sugerującego, że pomoże jej zejść. Rin wykręciła kostkę z gałęzi i runęła boleśnie na ziemię, prosto do stóp Jianga. Z palącymi policzkami dźwignęła się na równe nogi i strzepnęła oblepiający ją śnieg.
– Elegancko… – skomentował Jiang.
Przechylił głowę bardzo mocno na lewo i przyjrzał się Rin tak, jak mógłby oglądać nad wyraz fascynującą roślinę. Z bliska mistrz wyglądał jeszcze bardziej dziwacznie, niż zapamiętała. Jego oblicze stanowiło nie lada zagadkę: nie było pomarszczone jak u starca, nie różowiła go młodość. Sprawiało wrażenie doskonale niepodatnego na zakusy czasu, podobnie jak gładki kamień. Blade