Grupa zareagowała niczym stado wypłoszonych z gniazda orzesznic. Niemal w popłochu odskoczyli od kwiatów i rozbiegli się, jakby w narkotyczny trans mogła ich wprawić sama bliskość roślin.
Rin zdusiła w zarodku cisnący jej się na usta śmiech. Po raz pierwszy od przybycia do Sinegardu natknęła się na coś znajomego.
– Wylecimy ze studiów! – poskarżyła się płaczliwie Venka.
– Nie bądź głupia, to nie nasze maki – zauważył Kitaj.
Venka z przejęciem przytknęła dłonie do policzków.
– Jima zapowiedziała, że jeśli znajdzie kogoś w promieniu dziesięciu kroków od…
– E tam, całego rocznika nie wyrzucą – odparł Kitaj. – Idę o zakład, że mistrz nas w ten sposób testuje. Chce się przekonać, czy naprawdę zależy nam na wiedzy.
– Albo sprawdza, jak się zachowamy na widok nielegalnych substancji! – pisnęła Venka.
– Oj, uspokój się – wtrąciła Rin. – To zwykłe kwiatki. Dotykiem się nie naćpasz.
Venka nie poczuła się uspokojona.
– Jima nie mówiła, że musimy być pod wpływem, żeby…
– Moim zdaniem tego przedmiotu po prostu nie ma – przerwał dyskusję Nezha. – Głowę dam, że kadeci mają w tej chwili ubaw po pachy.
– Ale tradycję mamy przecież wpisaną w plan zajęć. I widzieliśmy też mistrza tradycji przy powitaniu. – Kitaj spojrzał z powątpiewaniem.
– No to gdzie jego uczniowie? – odparł ostro Nezha. – Jakiego koloru miał pas? Dlaczego nie widujesz kadetów z opaskami tradycji? To głupie – zakończył i wyszedł z ogrodu.
Za jego przykładem poszli, jeden po drugim, pozostali studenci. Chwilę później w ogrodzie zostali już tylko Rin i Kitaj.
Rin usiadła, odchyliła się i podparła na łokciach. Rozejrzała się po ogrodzie, podziwiając rozmaitość rosnących tu roślin. Poza krwawoczerwonymi makami ogrodnik pielęgnował maleńkie kaktusy o drobnych żółtych i różowych kwiatkach, lśniące w ciemnych zakamarkach pod półkami fluorescencyjne grzyby i zielone liściaste krzewy, od których bił herbaciany zapach.
– Nie jesteśmy w zwyczajnym ogrodzie – zrozumiała. – To wszystko rośliny, z których powstają narkotyki.
Teraz już naprawdę chciała poznać mistrza tradycji.
Kitaj usiadł obok niej.
– Wiesz, wielcy szamani z legend zażywali narkotyki przed najważniejszymi bitwami. Obdarzały ich magiczną mocą. Tak mówią podania. – Uśmiechnął się. – Myślisz, że mistrz tradycji wykłada coś podobnego?
– Szczerze? – Rin zerwała niedbale źdźbło trawy. – Moim zdaniem przychodzi tu wyłącznie po to, żeby się porządnie naćwikać.
W miarę upływu tygodni zajęcia stawały się coraz bardziej wymagające. Poranki poświęcali na walkę, medycynę, historię i strategię. W okolicach południa Rin najczęściej odczuwała już zawroty głowy, do której dzień w dzień wtłaczała twierdzenia, reguły i zasady, o jakich nigdy przedtem nie słyszała, i tytuły książek, które musiała przeczytać w tydzień.
Nauka walki wręcz wyczerpywała zarówno ciała, jak i umysły. Jun przygotował z myślą o pierwszoroczniakach morderczy trening kalisteniczny – regularnie biegali po schodach akademii w tę i z powrotem; godzinami wystawali na dziedzińcu na rękach i ćwiczyli podstawowe układy ciosów z uwiązanymi do ramion cegłami. Raz na tydzień mistrz sprowadzał ich nad rozlewające się u podnóża góry jezioro i zmuszał do pokonywania wpław całej jego długości.
Rin, podobnie jak garstka innych studentów, nie umiała pływać. Jun zademonstrował im właściwe ruchy i ułożenie kończyn dokładnie jeden raz. Potem już sami musieli troszczyć się o to, by nie utonąć.
Mnogość prac domowych przytłaczała, ich oczywistym celem było doprowadzić studentów pierwszego roku do skraju wytrzymałości. Tak więc kiedy mistrz uzbrojenia wpajał im prawidłowe proporcje siarki, saletry potasowej i węgla drzewnego, wymagane do stworzenia prochu ogniowego napędzającego rakiety wojenne, zlecał im zarazem skonstruowanie własnych improwizowanych pocisków. A gdy Enro, mistrzyni medycyny, kazała im przyswoić nazwy wszystkich kości ludzkiego ciała, oczekiwała, że zapoznają się również z najpowszechniejszymi typami złamań i metodami ich rozpoznawania.
Najtrudniejszym z przedmiotów okazała się jednak wykładana przez mistrza Irjaha strategia. Już na pierwszych zajęciach pokazał im opasłe tomiszcze – „Zasady wojny” pędzla Sunziego – i oznajmił, że pod koniec tygodnia muszą znać dzieło na pamięć.
– Przecież to strasznie grube! – jęknął Han. – Kiedy znajdziemy czas na odrabianie innych lekcji?
– Altan Trengsin opanował zawartość tej księgi w jedną noc – skwitował Irjah.
Studenci wymienili pełne rozpaczy, zrezygnowane spojrzenia. Mistrzowie od pierwszego dnia semestru wygłaszali nieustanne peany na cześć Altana Trengsina. Rin wywnioskowała, że musi to być jakiś niebywały geniusz. Powiadano, że akademia nie widziała lepszego studenta od dobrych kilkudziesięciu lat.
– Jasne, ale my to nie Altan. – Han wydawał się równie poirytowany jak Rin.
– Zatem postarajcie się mu dorównać – zasugerował Irjah. – Jesteście wolni.
Rin wpadła w rutynę, na którą składała się bezustanna nauka i szczątkowa ilość snu; rozkład zajęć pierwszego roku nie pozostawiał czasu na cokolwiek innego.
Sinegard zaczęła kąsać jesień. Kiedy rankiem wbiegali na wyścigi po schodach, towarzyszyły im podmuchy zimnego wiatru. Powiewy kołysały drzewami, których szum układał się w podniosłe crescendo. Studentom nie wydano jeszcze grubszych, zimowych strojów, więc gdy skulili się pod rozłożystą mimozą, rosnącą na skraju dziedzińca na drugim poziomie, dzwonienie zębów zlało się w głośny chór.
Mimo chłodów Jun odmówił przeniesienia treningów do zamkniętego pomieszczenia. Dowiedzieli się, że pozostaną na zewnątrz, dopóki szkolenia nie uniemożliwią opady śniegu. Ponownie okazał się sadystą, czerpiącym zadowolenie z przysparzania studentom niewygód.
– Ból jest człowiekowi potrzebny – ogłosił, zmuszając ich do przeciągłego utrzymywania zabójczo niskiego kucnięcia. – Wojownicy z dawnych czasów potrafili wytrwać w tej pozycji okrągłą godzinę i dopiero potem przechodzili do właściwej części treningu.
– Wojownicy z dawnych czasów musieli mieć niesamowite uda – sapnął Kitaj.
Poranna kalistenika nadal doprowadzała ich do rozpaczy, ale przynajmniej przebrnęli już przez absolutne podstawy i rozpoczęli ćwiczenia z pierwszym rodzajem broni – uczyli się walczyć kijem.
Ledwie Jun zajął swoje zwykłe miejsce na dziedzińcu, tuż nad nim rozległ się donośny szelest. Na głowę mistrza spłynęło kilka drobnych listków.
Wszyscy podnieśli wzrok.
Wysoko, na grubym konarze mimozy, stał dawno niewidziany mistrz tradycji.
Dzierżył w dłoniach potężny ogrodniczy sekator i z radosnym zaangażowaniem przycinał losowo wybrane gałązki, podśpiewując przy tym najeżoną fałszami piosenkę.
Po kilku słowach Rin rozpoznała „Pieszczoty odźwiernego”. Znała ten utwór ze swych licznych