Rin powiodła spojrzeniem dokoła, zmagając się jednocześnie z rosnącą paniką. Dotąd była przeświadczona, że jeśli tylko dostanie się na studia, zagwarantuje sobie tym samym dom na przynajmniej pięć najbliższych lat, a prawdopodobnie również stabilną i pewną karierę do końca życia. Nie zdawała sobie sprawy, że już za kilkanaście miesięcy mogą ją odprawić do Tikany.
– Liczbę studentów ograniczamy z konieczności, nie z okrucieństwa. Naszym zadaniem jest szkolić ścisłą elitę, najlepszych z najlepszych. Nie możemy trwonić czasu na dyletantów. Przyjrzyjcie się uważnie kolegom. Staną się wkrótce waszymi najlepszymi przyjaciółmi, lecz również najbardziej zaciekłymi konkurentami. Będziecie ze sobą rywalizować o pozostanie w akademii. Wierzymy, że właśnie za sprawą ducha współzawodnictwa ujawniają się prawdziwe talenty. Ci, którym ich zbraknie, wrócą do domów. Jeżeli zasłużycie, zostaniecie w przyszłym roku kadetami. Jeśli nie… Cóż, będzie to znaczyło, że w ogóle nie powinniście tu byli trafić. – Rin odniosła wrażenie, że Jima patrzy w tej chwili prosto na nią. – Na koniec pragnę was ostrzec. Nie toleruję w swojej uczelni narkotyków. Jeżeli znajdziemy przy kimś choćby okruch opium, jeżeli złapiemy kogokolwiek w odległości mniejszej niż dziesięć kroków od nielegalnej substancji, osoba ta zostanie wydalona z akademii i trafi prosto do więzienia na Pustyni Baghra. – Jima zmierzyła ich jeszcze jednym srogim spojrzeniem i zwolniła machnięciem dłoni. – Powodzenia.
Raban – kadet, który rozdzielił Rin i Nezhę, zaprowadził ich z auli do kwater na najniższym poziomie kompleksu.
– Jako pierwszoroczniacy od przyszłego tygodnia zaczniecie sprzątać teren – powiedział po drodze. Miał dziwnie kojący głos, Rin kojarzył się z tonem, jakim wioskowi medycy uśmierzali lęk pacjentów tuż przed amputacją. – Pierwszy dzwon bije o wschodzie słońca. Zajęcia zaczynają się pół godziny później. W kantynie musicie stawić się wcześniej, bo inaczej przegapicie śniadanie.
Chłopcy zostali ulokowani w największym budynku uczelni, dwupiętrowej konstrukcji, która wyglądała na wzniesioną już po odebraniu terenu mnichom. W porównaniu z nią kwatera żeńska była maleńka – parterowy budyneczek, pełniący dawniej rolę sali medytacyjnej.
Rin spodziewała się potężnej ciasnoty, ale na zajęte wyglądały jedynie dwa inne łóżka.
– Trzy dziewczęta na jednym roku to nasz nowy rekord – zauważył Raban przed wyjściem. – Mistrzowie byli mocno poruszeni.
Kiedy zostały już same, trzy nowe studentki otaksowały się ostrożnymi spojrzeniami.
– Jestem Niang – odezwała się dziewczyna stojąca po lewej stronie Rin. Miała sympatyczną, okrągłą twarz i mówiła z akcentem zdradzającym północne korzenie, aczkolwiek o wiele bardziej zrozumiałym od dialektu sinegardzkiego. – Przyjechałam z Prowincji Zająca.
– Miło mi – rzuciła przeciągle druga nieznajoma. Oglądała właśnie badawczo swoją pościel. Potarła cienką, poszarzałą tkaninę między palcami, skrzywiła się z odrazą i wypuściła poszewkę z dłoni. – Venka – dodała z wyraźną niechęcią. – Prowincja Smoka, ale wychowałam się w stolicy.
Venka ucieleśniała archetyp sinegardzkiej piękności; bladolica i smukła niczym wierzbowa gałązka. Stojąc obok tej dziewczyny, Rin poczuła się szorstka i nieokrzesana. Uświadomiła sobie, że koleżanki wpatrują się w nią z wyczekiwaniem.
– Runin – przedstawiła się. – Mówcie mi Rin.
– Runin… – Sinegardzki akcent Venki zniekształcił brzmienie imienia. Zmełła obie sylaby jak niedogotowany kawałek mięsa. – Co to w ogóle za imię?
– Z południa – odparła Rin. – Pochodzę z Prowincji Koguta.
– A, to dlatego masz taką ciemną skórę. – Venka wydęła usta. – Brązowa jak krowie placki.
– Bo ja czasami wychodzę na słońce. To przyjemne. – Nozdrza Rin zagrały. – Powinnaś kiedyś spróbować.
Zgodnie z przepowiednią nauczyciela Feyrika zajęcia ruszyły z kopyta. Następnego dnia tuż po wschodzie słońca zaczęli naukę sztuk walki. Ćwiczenia odbywały się na dziedzińcu drugiego poziomu.
– Co to ma być? – Mistrz Jun, instruktor z czerwonym pasem, obrzucił studentów pogardliwym spojrzeniem. – Ustawić się w szeregu. Równe rzędy! Nie tulić się do siebie jak stadko wystraszonych kur!
Jun był dumnym posiadaczem dwóch fantastycznie wręcz grubych czarnych brwi, zbiegających się niemal na środku czoła. Spoczywały na jego smagłej twarzy niczym burzowa chmura, rzucająca cień na wiecznie niezadowolone oczy.
– Prosto plecy! – Głos wykładowcy pasował do oblicza: obcesowy, bezlitosny. – Wzrok przed siebie. Ręce za plecami.
Rin wyprężyła się, naśladując kolegów stojących z przodu. Natychmiast zaswędziało ją lewe udo, lecz nie odważyła się podrapać. Poniewczasie uświadomiła też sobie, że nie zdążyła się wysikać.
Jun przespacerował się po dziedzińcu, wielce kontent, że pozostawił studentów w niewygodnej pozycji. Zatrzymał się przed Nezhą.
– A tobie co się stało?
Otaczający lewe oko chłopaka siniec rozwijał się w naprawdę spektakularnym tempie, wyraziście fioletowy kleks na pozbawionej wszelkich innych skaz twarzy.
– Wdałem się w bójkę – wymamrotał Nezha.
– Kiedy?
– Wczoraj wieczorem.
– Masz szczęście – rzucił Jun. – Gdyby doszło do tego choć trochę później, kazałbym cię wyrzucić – dodał i podnosząc głos, zwrócił się do wszystkich: – Pierwsza i najważniejsza reguła moich zajęć brzmi: nie wszczynać nieodpowiedzialnych utarczek. Techniki, których będziecie się uczyć, są zabójczo skuteczne. Niewprawnie wykonane mogą doprowadzić do poważnego uszczerbku na zdrowiu. Możecie ucierpieć wy bądź wasi partnerzy treningowi. Karą za nieodpowiedzialne walki będzie natychmiastowe odsunięcie od uczestnictwa w moich zajęciach, po czym uczynię wszystko, by takiego delikwenta wydalono z akademii na dobre. Czy wyrażam się jasno?
– Tak jest! – odpowiedzieli.
Nezha obejrzał się przez ramię i rzucił Rin ociekające jadem spojrzenie. Udała, że tego nie widzi.
– Kto z was trenował sztuki walki już wcześniej? – zapytał Jun. – Ręce do góry.
Niemal wszyscy unieśli wyprostowane dłonie. Czując wzbierającą w sercu panikę, Rin rozejrzała się po dziedzińcu. Czy naprawdę aż tylu ćwiczyło przed wstąpieniem do akademii? Gdzie się szkolili? Jak duże miała zaległości? Co będzie, jeśli nie da rady nadgonić?
– Ile lat? – Jun wymierzył palcem w Venkę.
– Dwanaście – odpowiedziała. – Szkoliłam się w stylu łagodnej pięści.
Zdumiona Rin otworzyła szeroko oczy. Z tego wynikało, że Venka poznawała sekrety sztuk walki właściwie od dnia, w którym nauczyła się chodzić.
Jun wskazał drewnianą kukłę.
– Kopnięcie półksiężyca, noga zakroczna. Strąć głowę.
Strącić głowę? Rin popatrzyła z powątpiewaniem. Zwieńczenie i tors manekina zostały wyrzeźbione z jednego kawałka drewna. Nie było widać żadnych śrub czy łączeń, po prostu lite polano.
Venka jednak nie wyglądała